niedziela, 19 stycznia 2014

Ender's Game

Cześć! Już dawno nie pisałam żadnej recenzji, ale tylko i wyłącznie dlatego, że praktycznie nie miałam czasu, żeby znaleźć jedną chwilkę i móc pomyśleć o czymkolwiek. Za mną, na szczęście, "Lalka", czyli jedna z "dużych lektur" (swoją drogą bardzo mi się podobała), a przede mną "Pani Bovary", "Chłopi", "Zbrodnia i Kara" czy chociażby "Wesele". Ale tym się na razie nie martwię, bo podczas czytania lektur z pewnością znajdę czas na inne książki albo jakiś ciekawy film. Rozpisałam się, a ciągle nie piszę na temat. A więc obejrzałam dziś po południu "Grę Endera". Jest to ekranizacja powieści science-fiction Orsona Scotta Carda, którą miałam okazję przeczytać w 2/3 (niestety, nie dało się jej prolongować i musiałam ją oddać). Przyznam, że ta część książki, którą przeczytałam (i mam zamiar do niej wrócić, by móc przeczytać kolejne części), naprawdę mnie zachwyciła. Nigdy wcześniej nie czytałam czegoś tak emocjonującego, barwie opisanego, zmuszającego do refleksji i - co jest wręcz zadziwiające w naszych czasach - książki tak uniwersalnej, nietypowej, niepowtarzalnej. To nie jest historia w stylu "rozerwę się, a potem zapomnę". Wierzcie mi, książka na długo pozostaje w zakamarkach naszego umysłu, ale nie o książce miałam pisać, lecz o jej ekranizacji.


Film opowiada historię Endera - chłopca, w którym odkryto zalążki niezwykłego geniuszu wojskowego. Jest on szkolony na dowódcę armii, by w ostatecznej bitwie pokonać wrogów zagrażających Ziemi z kosmosu. Ender zostaje wybrany, by ocalić ludzkość od zagłady. Jaką cenę będzie musiał jednak zapłacić, by wygrać? Czy gra jest warta świeczki?

Kiedy dowiedziałam się, że "Gra Endera" zostanie zekranizowana, pomyślałam sobie, "WOW! To dopiero coś!". Bo, prawdę mówiąc, trzeba mieć mega-bujną wyobraźnię, żeby: po pierwsze - napisać taką książkę jak pan Card, a po drugie - przenieść ją na duży ekran. Powiedzmy, że spodziewałam się wielkiego rozczarowania. Coś w stylu "Zmierzchu" albo "Intruza". (Uważam, że reżyserowie marnie przenieśli na ekran powieści Meyer. "Intruz"-książka mnie zachwycił, z filmem było różnie.) A jednak film, choć tak bardzo krytykowany (recenzenci naprawdę po nim jeździli), spodobał mi się.

Do obejrzenia "Gry Endera" z pewnością może zachęcać obsada. Harrison Ford - nie jest to aktor, którego darzę sympatią, a jednak wszyscy pamiętamy jego niezapomnianą kreację Indiany Jonesa; Ben Kingsley - możecie nie wierzyć, ale tak aktor ma już jakieś 70 lat; ponadto został nagrodzony Oscarem i dwoma Złotymi Globami; Viola Davis - niedawno można było ją oglądać w "Służących". Oprócz tych "znanych", pojawiają się także "nieznani". Akurat ja kojarzyłam większość z młodszych aktorów, bo miałam okazję oglądać z nimi niejeden film. Abigail Breslin w "Grze Endera" nie odegrała żadnej większej roli, ale na dużym ekranie wypadła tak dobrze, jak zawsze; Hailee Steinfeld - większość z was nie kojarzy tej aktorki, ale w "Prawdziwym Męstwie" pokazała na co ją stać (i dzięki temu nominowano ją do Oscara w wieku zaledwie 14-15 lat); Asa Butterfield zagrał głównego bohatera - Endera; właściwie to dla tego aktora, który oczarował mnie jako mały Mordred w "Przygodach Merlina", a potem jako Hugo w filmie "Hugo i jego wynalazek", zdecydowałam się obejrzeć ten film. W obsadzie pojawili się także: Moises Arias ("Królowie lata"), Aramis Knight, Suraj Partha, Khylin Rhambo czy też Nonso Anozie.



Gra aktorska jest naprawdę dobra. Warto zwrócić uwagę na Butterfielda, który świetnie kreuje rolę Endera. Był niezwykle przekonujący! Oprócz imponującej obsady, reżyserowi udały się także efekty specjalne. Jedyne, co mogę powiedzieć, to: "WOW!". Trzeba mieć naprawdę bujną wyobraźnię, jak zaznaczyłam wcześniej, żeby wymyślić coś takiego i przenieść do na ekran. Gavin Hood spisał się w roli reżysera. Można mu tylko zarzucić zbyt szybkie przejścia pomiędzy awansami Endera na kolejne wojskowe stanowiska, ale jeżeli ma się zrobić film trwający niecałe dwie godziny, to film jest imponującym osiągnięciem.

Przyznam, że podobała mi się zmiana wieku Endera. Chyba wcześniej o tym nie wspominałam, ale Ender w filmie ma piętnaście lat, a w książce jest znacznie młodszy. No bo gdzie znaleźć dziesięcioletniego dzieciaka, który dobrze zagrałby tą pozornie łatwiutką i przyjemną rolę? Cieszę się, że to zadanie powierzono Asie, bo - dla mnie - spisał się na medal! Jego gra jest jednym z największych atutów filmu.

Nie stać mnie na żadne słowa krytyki, co do tego filmu. Nie rozumiem, dlaczego tak wiele osób się go czepia i ciągle przykleja mu łatkę "płaskiego filmu". Uważam, że jest on raczej bardzo dobrą produkcją science-fiction. Gdzie by nie spojrzeć, zawsze znajdzie się jakiś plus. Może fani powieści Carda będą nieco zawiedzeni, ale nie oszukujmy się, czy wy lepiej zrobilibyście ten film? Gdyby chciano wykorzystać pełny potencjał, należałoby zrobić z filmu serial... Ah, ale mniejsza z tym. Myślę, że warto obejrzeć "Grę Endera". Polecam wam ją naprawdę gorąco, jeśli jesteście fanami filmów młodzieżowych albo science-fiction. Mogę wam tylko polecić książkę przed obejrzeniem filmu (pewnie wtedy powiecie, że film jest beznadziejny, ale...), bo istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie zrozumienie niektórych scen i ich psychologicznego wymiaru, który u Carda został wyraźnie zaznaczony. Polecam!

Pozdrawiam, Inka

1 komentarz:

  1. "Lalka" jest rewelacyjna, natomiast "Wesele" beznadziejne nie polecam ; Co do filmu stosują zasadę najpierw książka potem film, więc jak przeczytam to obejrzę ;)

    OdpowiedzUsuń