niedziela, 29 czerwca 2014

Cumbia Ninja

Cześć wszystkim w ten piękny, wakacyjny, niedzielny dzień! Przyznam, że wróciła mi wena na pisanie i dzielenie się z innymi swoimi przemyśleniami, dlatego też zdecydowałam się na nową notkę. Dziś opowiem coś pokrótce o serialu, który zrobił na mnie niemałe wrażenie, a mianowicie o "Cumbii Ninji"


Jak trafiłam na serial?

Już od dawna poszukiwałam w internecie czegoś nowego, interesującego, niebanalnego, no i - przede wszystkim - hiszpańskiego. Amerykańskie seriale zaczęły mnie już nużyć. Ciągle te same motywy, banalne historie, przeciętna gra aktorska, te same twarze... Co prawda, mam kilka perełek, z których ciężko jest mi zrezygnować ("Hart of Dixie", "Teen Wolf", "Beauty and the Beast" - choć ostatni sezon jest naprawdę słaby, "Sleepy Hollow", "Under the Dome", a ostatnio: "Salem" i "Penny Dreadful"), mimo to żaden z nich nie dorównuje hiszpańskim produkcjom. "Cumbia Ninja" nie jest co prawda stricte hiszpańska, bo to produkcja kolumbijska, jednak wszyscy mówią w tym cudownym, dźwięcznym i miłym dla mojego ucha języku. W każdym razie, zupełnie przypadkowo znalazłam odnośnik z "Hart of Dixie" na FOX Lifie do "Cumbii Ninji" i tak zaczęła się moja przygoda z tym serialem.

O czym jest "Cumbia Ninja"?

Serial nie skupia się na jednym bohaterze i jego perypetiach. Cała akcja rozpoczyna się w momencie, gdy poznajemy Juanę Carbajal - córkę wpływowego biznesmena - której cała rodzina zostaje zamordowana. Juanie udaje się przeżyć dzięki służącej, która zabiera ją ze sobą do La Coliny - dzielnicy kontrolowanej przez handlarzy narkotyków - w którym mieszka. Juana zmienia swój wygląd oraz tożsamość, staje się zupełnie nową osobą i decyduje pomścić śmierć rodziców. W tym samym czasie poznajemy Hache - chłopaka z La Coliny, który uwielbia muzykę i... zostaje liderem zespołu Cumbii Ninji. Z pomocą mistrza ninja, muzyki oraz mitycznego stworzenia Hache i jego przyjaciele będą walczyć o spokój i utrzymanie bezpieczeństwa w dzielnicy, w której mieszkają.


Co mi się najbardziej podoba w serialu?

Po pierwsze - fabuła i cała historia. Jak to bywa w moich ulubionych serialach, tak i w "Cumbii Ninji" nie brakuje tajemniczego morderstwa, a nawet dwóch (z każdym kolejnym odcinkiem jest ich coraz więcej) oraz dziwnych zniknięć. Zarówno Juana, jak i Hache pragną sprawiedliwości i prawdy i spróbują dowieść jednego i drugiego na swój własny sposób. Po drugie - świetne, barwne i z pewnością niepapierowe postacie. Po trzecie - bardzo podobała mi się gra aktorska. Po czwarte - muzyka. Nie znoszę rapu i hip-hopu, ale w piosenkach Cumbii Ninji się po prostu zakochałam.

Aktorzy i ich role

Ricardo Abarca wciela się w rolę Hache. Nie jest to jego pierwsza większa rola, ale, szczerze powiedziawszy, nigdy nie widziałam go w żadnym innym serialu. Brenda Asnicar zagrała Juanę. W rolę Bitboxa - przyjaciela Hache - wcielił się Ignacio Meneses. Tumbę - perkusistę Cumbii Ninji - zagrał Julio Nava. Chopina - klawiszowca zespołu (i chyba jednego z przystojniejszych facetów grających w serialu) - zagrał Nikolas Rincon. W rolę Karate wcielił się Sebastian Rendon, zaś mistrza ninja - Xiang Wu - zagrał Victor Jimenez. Jest jeszcze wiele postaci, które pojawiły się w serialu i także odegrały większe znaczenie, ale nie będę wypisywała już imion i nazwisk tych aktorów.


Jest jeszcze jedna wersja piosenki "Ojos En La Espalda" - w której śpiewa także Brenda, jednak ta podoba mi się bardziej. Poniżej przedstawiam wam jeszcze jedną piosenkę pod tytułem "Somos Niebla".


Jeśli spodobał wam się opis, koniecznie musicie obejrzeć "Cumbię Ninję"!
Osobiście się nie zawiodłam. Pierwszy sezon ma tylko 13 odcinków, drugi jest kręcony na bieżąco i pojawi się w telewizji koło września. Już nie mogę się doczekać!

Pozdrawiam, Inka

środa, 25 czerwca 2014

Podsumowanie czerwca

Cześć! Już dawno nie pisałam, ale już wkrótce wakacje, więc mam nadzieję, że się to zmieni. Od dłuższego czasu chciałam dodać kilka recenzji, ale zawsze jakoś mi to nie wychodziło, dlatego zdecydowałam się na notkę podsumowującą, w której znajdzie się wszystko to, co przeczytałam i obejrzałam w czerwcu.

"NIESKOŃCZONOŚĆ"
Holly-Jane Rahlens


Książkę otrzymałam w prezencie bożonarodzeniowym, czyli jakieś pół roku temu. Ciągle obiecywałam sobie, że się za nią zabiorę, ale jako human musiałam ciągle czytać coś z romantyzmu, pozytywizmu, Młodej Polski. Jakieś dwa miesiące temu sięgnęłam po "Nieskończoność" i doszłam do połowy. Niestety, musiałam przerwać lekturę ze względu na "Przedwiośnie". Ale wróciłam do niej dwa tygodnie temu i na nowo zostałam wciągnięta do świata Finna i Eliany. "Nieskończoność" to niesamowita powieść, która skradła nie tylko większą część mojego wolnego czasu, ale także serce. Większość książek o miłości jest dość płytka, ale powieść pani Rahlens była wspaniała. Dodatkowo motyw podróży w czasie - zdecydowanie na plus. Jestem mile zaskoczona "Nieskończonością" i polecam ją każdemu czytelnikowi. Powieść może spodobać się nie tylko paniom, ale też panom.

"IDEALNA CHEMIA"
Simone Elkeles


Gdy tylko zobaczyłam opis "Idealnej chemii", wiedziałam, że będzie to idealna lektura dla mnie. Nie zawiodłam się ani nie rozczarowałam się. Książka jest do bólu prawdziwa. Być może świat z "Idealnej chemii" to nie to samo, co przeżywamy na co dzień, ale przecież wojny gangów, nieszczęsne zauroczenia, rodzinne konflikty istnieją cały czas, nawet jeśli sami ich nie doświadczamy. Bądź co bądź, powieść Elkeles bardzo mi się podobała. Czytałam już wiele książek o miłości dwojga nastolatków pochodzących z różnych światów, ale większość z nich była po prostu naciągana, płytka, nieprawdopodobna. Tym razem wszystko było na swoim miejscu. Szara rzeczywistość, okrutny świat, źli i dobrzy ludzie, śmierć. Elkeles niczego nie pomija. Szczególnie uderzyła mnie scena, w której Alex decyduje się odejść z Latynoskiej Krwi i przechodzi przez szereg najróżniejszych fizycznych tortur. (Żeby to zrozumieć, trzeba przeczytać książkę.) Polecam "Idealną chemię" nastolatkom - i dziewczynom, i chłopakom. Głównie dlatego, że autorka poruszyła problem inności oraz tego, jak stereotypowo można postrzegać innych, podczas gdy rzeczywistość jest zupełnie inna. Elkeles uczy jak mówić "NIE" uprzedzeniom.

"PŁATKI NA WIETRZE"

 

Odkąd zobaczyłam nową wersję "Kwiatów na poddaszu", nie mogłam doczekać się jej telewizyjnej kontynuacji. Przyznam, że "Płatki na wietrze" nie zachwyciły mnie tak samo jak pierwsza część, ale nie były dużo gorsze. Interesująca fabuła, dobra gra aktorska, nastrajająca muzyka - wszystko przemawiało na korzyść filmu. Po obejrzeniu byłam nawet zaszokowana faktem, że Heather Graham potrafi coś zagrać. Chyba nie zgrzeszę, jeśli powiem, że ta aktorka to drewno i w ogóle nie potrafi grać. W każdym filmie jest taka sama. Do tej pory żadna rola w jej wykonaniu mnie nie przekonała. W "Płatkach na wietrze" w końcu mogła się wykazać. Mam na myśli ostatnią scenę w domu wariatów. O tak, chyba w tym momencie pani Graham mogła poczuć się spełniona. W ciągu tej jednej minuty udało jej się mnie przekonać. Jeśli widzieliście "Kwiaty na poddaszu" bądź czytaliście książki, spróbujcie także obejrzeć film. A nuż wam się spodoba.

"MIŁOŚĆ BEZ KOŃCA"


Książka Scotta Spencera została już przeze mnie zamówiona i czekam, aż w końcu będę mogła ją przeczytać. Mimo że nie miałam okazji po nią sięgnąć do tej pory, zdecydowałam się obejrzeć film o tym samym tytule w reżyserii Shana Feste'a. Muszę przyznać, że produkcja całkiem mi się podobała. (Tak, wiem, już czytałam, że zupełnie nie przypomina książki, ale to jeszcze lepiej dla mnie. W końcu najlepsza część ciągle przede mną!) Nie lubię Alexa Pettyfera, który zagrał Davida, a Gabriella Wilde, którą wcześniej miałam okazję zobaczyć w "Carrie", nie zapowiadała się jako aktorka roku. W każdy razie, już od pierwszych minut wciągnęłam się w całą historię. Byłam zaskoczona tym, że w ogóle nie przeszkadzała mi gra aktorska, która może nie powalała na kolana, ale nie była też mierna. "Miłość bez końca" to wcale nie błaha i lekka historyjka. W filmie ojciec Jade ma obsesję na punkcie Davida i Jade i robi wszystko, by ta dwójka nie była ze sobą. Mówiąc wszystko, mam na myśli wszystko, żadnych zahamowań. Pan Butterfielfd to zdecydowanie najczarniejszy charakter w "Miłości bez końca". Nie chcę się rozpisywać na temat fabuły. Mogę wam tylko powiedzieć, że najbardziej zawiodła mnie jedna rzecz: zakończenie.
Spoiler: Jakoś nie mogłam uwierzyć w przemianę ojca Jade. W jednej chwili nienawidzi Davida i chce go zabić, a w następnej pomaga mu się wydostać z płonącego domu. Gdyby złożyć całą fabułę w jedno, ta scena w ogóle tam nie pasuje. Chyba byłoby lepiej, gdyby do końca został czarnym charakterem. Cóż, takie zakończenie nie zachwyciłoby jednak zbyt wielu widzów, bo happy end musi być...
Film jest całkiem niezły. Jeśli chcecie się dobrze bawić przez dwie godziny i zapomnieć o Bożym świecie, "Miłość bez końca" to zdecydowanie produkcja dla was. A na zakończenie jedna z piosenek, która pojawiła się w filmie:


"FAKING IT"


Serial, co prawda, zaczął swoją emisję w kwietniu, jednak zakończył ją w czerwcu, dlatego też zdecydowałam się coś o nim napisać. Opowiada historię dwóch przyjaciółek - Amy i Karmy - które decydują się udawać parę lesbijek, aby zdobyć popularność w liceum. Opis wydaje się być płytki, fabuła też, a jednak "Faking it" miło mnie zaskoczył. Przyjemnie oglądało się te 8 odcinków. Do tego gra aktorska - całkiem niezła. Zobaczenie Gregga Sulkina z innej strony było naprawdę przyjemne, głównie dlatego, że ten dzieciak kojarzył mi się tylko z przystojną twarzą, a teraz można było go zobaczyć jako początkującego aktora. Ogółem, "Faking it" nie spodoba się wszystkim, dlatego nie będę go polecała. Mimo to, serial jest naprawdę fajny, dlatego warto się z nim zapoznać.

Mój czerwiec nie był jakiś powalający, ale coś tam zrobiłam. W tym roku czytanie książek zdecydowanie u mnie podupadło, jednak podbudowuję się tym, że jak coś czytam to jest to raczej ambitne. ("Idealna chemia" tego nie potwierdza, ale mam za sobą "Złodziejkę książek", "Zbrodnię i karę", mnóstwo lektur - same wartościowe pozycje.) To chyba tyle. Dzielcie się w komentarzach swoimi spostrzeżeniami.

Pozdrawiam, Inka