wtorek, 31 grudnia 2013

Czerwień Rubinu

Cześć! To już moja ostatnia notka w tym roku, dlatego chciałabym złożyć życzenia noworoczne wszystkim czytelnikom mojego bloga. Życzę wam udanego sylwestra, a w nowym roku wszystkiego, co najlepsze, spełnienia marzeń i wielu radosnych chwil. Chciałabym wam także podziękować za to, że czytacie, co tutaj czasem naskrobię i zostawiacie ślady w postaci komentarzy. To wiele dla mnie znaczy. Daje świadomość, że nie piszę tylko dla siebie, ale też dla innych. :)

Dziś chcę polecić wam film, który bardzo mi się spodobał. Jest z gatunku zbliżonego do fantasy, science-fiction i filmu młodzieżowego, czyli czegoś na kształt "Pięknych istot", "Darów Anioła: Miasto Kości", "Igrzysk Śmierci" czy też "Zmierzchu". Jest on także ekranizacją słynnej powieści Kerstin Gier - "Czerwień Rubinu" rozpoczynającą Trylogię Czasu, która została wysoko oceniona przez czytelników.


Szesnastoletnia Gwendolyn (Maria Ehrich) odkrywa, że jest posiadaczką genu umożliwiającego podróżowanie w czasie. Okazuje się, że nie jest ona jedyną osobą, która ma takie zdolności. Gideon (Jannis Niewöhner) także potrafi podróżować w czasie. Dodatkowo został on wyszkolony przez specjalne bractwo, jak zachowywać się w danym wieku, jaki strój nosić, jaka jest etykieta. Chłopak i Gwen muszą wypełnić tajną misję, podróżując przez różne wieki; misję, która może wszystko zmienić...

Długo zwlekałam z obejrzeniem tego filmu, dlatego że obawiałam się bariery językowej. "Rubinrot" jest niemiecką produkcją, a moja znajomość niemieckiego jest raczej podstawowa. Bałam się, że aktorzy będą tak szybko mówić, że napisy będą skakać raz za razem, a ja nie nadążę czytać. Oczywiście, moje obawy były zupełnie niepotrzebne, bo okazało się, że język niemiecki wcale mi nie przeszkadzał (byłam w stanie zrozumieć sporo kwestii), a napisy nie przelatywały zbyt szybko. Dodatkowo czytałam wiele niepochlebnych opinii na temat filmu, które mnie po prostu zniechęcały. Wiele osób pisało, że film jest bardzo słaby albo znośny i że nie warto go oglądać. Cieszę się, że nie poszłam za radą tych osób, bo straciłabym naprawdę fajne widowisko. Możliwe, że tak dobrze odebrałam tą produkcję, bo jeszcze nie czytałam książek, ale nawet gdybym to zrobiła, i tak obejrzałabym film.


Niemieckie filmy mają to do siebie, że mogą mieć durną fabułę, a są zrobione naprawdę przyzwoicie. Jeśli chodzi o "Czerwień Rubinu" podobało mi się niemal wszystko. Po pierwsze - stroje. Pokazano zarówno szkolne mundurki, jak i stroje z epoki. Różnorodność krojów i kolorów robiła wrażenie, choć suknie, które przywdziewała Gwen, były raczej przeciętne. Po drugie - muzyka. Zakochałam się w niej. Philipp F. Kölmel okazał się świetnym kompozytorem. Niektóre kawałki wręcz chwytają za serce. Dołączone piosenki Sofii de la Torre również bardzo mi się podobały. Po trzecie - efekty specjalne. Niby nic szczególnego, ale zdecydowanie lepsze niż w wielu filmach science-fiction. I wreszcie czwarty punkt, czyli gra aktorska. Moim zdaniem, zarówno Gwen jak i Gideon wypadli przekonująco w swoich rolach. Maria Ehrich dobrze spisała się w roli niezwykle odważnej dziewczyny, która próbuje dowiedzieć się czegoś o swoim przeznaczeniu, a Jannis - rzekłabym wręcz, że był świetny! Na początku ironiczny, zakochany w Charlotte, w zupełności oddany bractwu, a potem - obiecujący pomóc Gwen, czarujący chłopak, który zaczyna wątpić w to, czy bractwo na pewno jest dobre...



Klimat zamierzchłych czasów jest kolejnym plusem ekranizacji. Szczególnie postać Jamesa Pimplebottoma granego przez Kostiję Ullmanna pozwala to odczuć. Aktor wyglądał, jakby został żywcem wyjęty z XVII wieku.

Muszę przyznać, że film wywarł na mnie niezwykle pozytywne wrażenie. Podejrzewam, że film nieco różni się od książki, ale nie zmienia to faktu, że warto go obejrzeć. Polecam go wszystkim fanom produkcji takich jak "Dary Anioła: Miasto Kości" czy też "Igrzysk Śmierci". Myślę, że nie zawiedziecie się. Polecam!

Pozdrawiam, Inka

niedziela, 29 grudnia 2013

Freak City

Cześć! Dziś chciałabym napisać coś o naprawdę świetnej książce niemieckiej pisarki - Kathrin Schrocke, która zawojowała moje serce, a mianowicie o "Freak City". Pani Schrocke nie jest zbyt znana w Polsce. "Freak City" to jej pierwsza książka wydana w naszym kraju, choć autorka ma ich na swoim koncie całkiem sporo. Byłoby naprawdę fajnie, gdyby Wydawnictwo Dreams zgodziło się wydać jeszcze kilka jej książek.

Ich sehe, dass du denkst.
ich denke, dass du fühlst.
ich fühle, dass du willst.
aber ich hör dich nicht.
Głównym bohaterem książki jest piętnastoletni Mika (jego imię z fińskiego oznacza: "Któż jak Bóg?"). Chłopak dobrze dogaduje się ze swoimi przyjaciółmi i rodzicami (no, może z ojcem trochę gorzej, ale dorastającej młodzieży trudno jest zrozumieć rodziców i na odwrót ). Ma też "przebojową" dziewczynę - Sandrę, w której jest bardzo zakochany. Wszystko w jego świecie wydaje się być na swoim miejscu, dopóki nie poznaje Lei - głuchej dziewczyny, która całkowicie zmienia jego życie. Lea nie wstydzi się tego, jaka jest. Nie pragnie też życia pełnego dźwięków. Jest bezpośrednia, radosna, entuzjastyczna, a do tego piękna. Nic więc dziwnego, że Mika ulega czarowi, który rozsiewa dziewczyna i postanawia poznać jej świat.

Narratorem opowieści jest Mika. Poznajemy świat z jego perspektywy. Widzimy, słyszymy, czujemy to, co i on. Myślę, że nie da się go nie polubić. W pewnym sensie jego zachowanie pozostawia wiele do życzenia. Mam na myśli scenę w kawiarni, w której podsłuchuje swoją byłą dziewczynę, a następnie wykorzystuje Leę, by być bardziej "cool". Jednak można mu to wybaczyć. Mika miał wyrzuty sumienia z powodu swojego zachowania. A potem, w dalszej części książki, bronił Lei przed swoimi znajomymi, którzy się z niej naśmiewali, że jest biedna, mała, nieporadna, a przede wszystkim - niepełnosprawna czy też upośledzona. Nie można nie lubić Miki, szczególnie dlatego, że on w zupełnie inny, normalny sposób postrzega Leę - tak, jakby była dla niego zwykłą koleżanką, a nie głuchą dziewczyną, nad którą trzeba się litować i której trzeba współczuć.

"Freak City" to piękna książka poruszająca trudny temat. To nie tylko kolejne love story dla dziewczyn, ale lekcja, która uczy tolerancji i szacunku wobec drugiego człowieka. Przede wszystkim jednak jest to książka, która ukazuje z jak wieloma problemami borykają się ludzie, którzy tracą słuch i jak piękne może być ich życie bez dźwięków; życie, które nie jest wcale gorsze ani pozbawione innych doznań; życie, w którym wiele elementów wciąż pozostaje takich samych.

Czytając kilka innych recenzji tej książki, zauważyłam, że wielu czytelników uważa, iż bohaterowie w książce są trochę bezbarwni i zbyt pospolici. Nie zgadzam się z nimi. Zdecydowanie bardziej podoba mi się Mika - nieco nieśmiały, niepewny, ogłupiony przez "miłość" i niedostrzegający widocznych na pierwszy rzut oka faktów, niż zbyt pewny siebie, super-przystojny nastolatek notorycznie wpadający w kłopoty i ratujący piękną nieznajomą, która okazuje się być nie z tego świata. Mika w wydaniu Schrocke jest przekonujący. Jest tak przeciętny, jak przeciętni są chłopcy w jego wieku. Za to Lea jest jego przeciwnością - bezpośrednia, pewna siebie, doskonale zdająca sobie sprawę z własnych uczuć.

Książka Kathrin Schrocke bardzo mnie poruszyła. W pewnym sensie skierowała moją uwagę na problem, któremu nie poświęcałam prawie w ogóle uwagi ani czasu. Autorka pokazała, że głuchota może być akceptowana przez ludzi, którzy od urodzenia nie słyszą i twierdzą, że lepiej być głuchym, niż słyszeć, a jednocześnie dezaprobowana przez rodzinę tej osoby; uświadomiła mi, jak wiele różni oba światy, a jednocześnie jak wiele je łączy; wskazała, że nietolerancyjność jest wszechobecna, nawet wśród najbliższych. I właśnie dzięki temu, że nie wszystko we "Freak City" było piękne i kolorowe sprawiło, że lektura stała się przyjemniejsza i jeszcze bardziej realistyczna, namacalna, życiowa.

"Freak City" to książka, którą poleciłabym każdemu, bez względu na wiek. Jest niesamowita, prawdziwa i bardzo mądra. Lekki styl, zrozumiała leksyka sprawiają, że lektura nie nastręcza problemów z czytaniem. Książka nauczyła mnie, że bycie innym nie znaczy bycia gorszym i że nie trzeba izolować się od społeczeństwa, bo można znaleźć kogoś, kto cię zrozumie, na kim będziesz mógł się wesprzeć. Polecam serdecznie!

Pozdrawiam, Inka

czwartek, 26 grudnia 2013

Percy Jackson: Morze potworów

Hej! Już dawno chciałam coś napisać, ale brak czasu i problemy z komputerem mi to uniemożliwiały. Trochę na to późno, ale życzę wam wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku! Postanowiłam napisać jedną z zaległych notek. Właściwie nie wiem, kiedy ani czy w ogóle dam radę napisać te wcześniejsze, ale że w temacie kina jestem właściwie na bieżąco, to zdecydowałam się napisać coś o filmie, który widziałam już dawno temu - myślę, że warto coś o nim wspomnieć.

Z Percym Jacksonem zetknęłam się jakieś trzy lata temu, kiedy do kin wchodziła pierwsza część ekranizacji kultowych książek Ricka Riordana. (Wtedy chyba zresztą nie cieszyły się jeszcze taką sławą i popularnością wśród dzieci i młodzieży jak teraz.) "Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy: Złodziej Pioruna", czyli pierwsza część, podobała mi się. Oglądając zwiastun drugiej części, coś czułam, że film okaże się klapą, ale czego się nie robi, żeby obejrzeć lubianą i znaną twarz na większym ekranie? Właśnie dlatego zdecydowałam się obejrzeć "Percy Jackson: Morze potworów".


Percy jest nastoletnim synem greckiego boga - Posejdona. Od czasu ostatniej przygody mieszka i uczy się w obozie półkrwi. Pewnego dnia bariera chroniąca obóz zostaje naruszona, przez co nie może już zapewniać bezpieczeństwa dzieciom bogów. Szansą na odbudowanie bariery jest zdobycie złotego runa. Percy wraz z przyjaciółmi wyrusza po nie na Morze Potworów. Czeka tam na nich wiele niezapomnianych przygód i niebezpieczeństw, którym będą musieli stawić czoło...

Fabuła jest trochę bardziej skomplikowana, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Dochodzą nowe postacie, nowe wątki i kolejne zawiłości, których wynik pozwoli twórcom filmu na zekranizowanie kolejnej części powieści pana Riordana. (Są już zresztą informacje, że trzecia część "Percy Jackson i Klątwa Tytana" zostanie przeniesiona na ekran za rok.) Oprócz znanych już z pierwszej części Percy'ego (Logan Lerman), Annabeth (Alexandra Daddario) oraz Grovera (Brandon T. Jackson), pojawiają się także Clarissa La Rue (Leven Rambin) i Tyson (Douglas Smith).



Po obejrzeniu filmu stwierdzam, że jest on skierowany głównie do młodszej widowni. Pierwsza część zrobiła na mnie wrażenie głównie dzięki interesującym postaciom, ciekawą fabułą, dobrą grą aktorską i efektami specjalnymi. W drugiej części trochę mi tego wszystkiego zabrakło. Jasne, mamy przygodę, odważnego dzieciaka, który pragnie uratować innych przed zagładą, ale w pewnym momencie staje się to po prostu nudne. Percy to tylko Percy i - przede wszystkim - znów TEN SAM Percy. Zawsze dobry, grzeczny, ułożony. Może gdyby trochę zwątpił, przeszedł na złą stronę mocy, ale nie! On jest tą dobrą postacią i chyba już zawsze nią będzie. Fabuła była przewidywalna, a gra aktorska wcale nie taka dobra. Efekty specjalne pozostały jednak na tym samym, dobrym poziomie.

Pewnie za bardzo czepiam się szczegółów, bo przecież chodziło o to, by film podobał się dzieciom; by był dla nich wiarygodny. Choć zabrakło mi wielu rzeczy od strony związanej z fabułą, to cała reszta wydaje się być bez zarzutu. Promowanie przyjaźni i tolerancji okazało się naprawdę świetnym pomysłem! Myślę, że warto obejrzeć film razem z maluchami (tylko nie przesadzajmy z progiem wiekowym). "Percy Jackson: Morze potworów", choć nie zachwyca, jest dobrym filmem, który można obejrzeć w rodzinnym gronie; jest filmem, z którego można się czegoś nauczyć.

Pozdrawiam, Inka

niedziela, 8 grudnia 2013

Stuck in Love

Cześć! Są takie dni, kiedy zdecydowanie dłuży mi się noc i nie mogę zasnąć, chociaż wiem, że jeśli tego nie zrobię, następnego dnia będę wyglądać i czuć się jak zombie. Ale jak tu się zmusić...? Wierzcie mi, liczenie owiec jest przereklamowane! Postanowiłam więc wykorzystać tę bezsenną noc na obejrzenie dwóch filmów. Ot tak, żeby szybciej zleciał czas. Pierwszym z nich było właśnie "Stuck in Love" i jego recenzję zamieszczę dzisiaj. Drugim - "Masz wiadomość" i recenzja również się pojawi. Do tego zalegam ze "Spadkobiercami" i "El Internado", o których też coś napiszę w najbliższym czasie :)


Głównym bohaterem filmu jest William Borgens, sławny pisarz, który nie potrafi sobie ułożyć życia po rozwodzie z żoną - Ericą. Kiedy wszyscy starają się go przekonać, aby ruszył dalej, nie patrząc za siebie, William, choć próbuje sobie wmówić, że może to zrobić, nie jest w stanie... Zamiast pracować nad nową książką, Borgens zajmuje się szpiegowaniem żony. Jest pewny, że któregoś dnia wróci... (Wierzcie mi, ma swoje powody, żeby w to wierzyć i to całkiem dobra, choć trochę naiwna historia.) W tym samym czasie poznajemy dzieci Williama: szesnastoletniego Rusty'ego, który mieszka z ojcem i dziewiętnastoletnią studentkę - Samanthę - żyjącą pełnią życia.

Film opowiada perypetie tych czterech osób i ich sympatii, splecionych mocno ze sobą, a także porusza trudny temat relacji w rodzinie, która się rozpadła... Mamy więc Samanthę, która wydaje własną powieść, zainspirowaną swoimi doświadczeniami, nienawidzącą własnej matki i bojącej się zranienia; Rusty'ego, który decyduje się zacząć korzystać z życia jak jego siostra, przed co w dość krótkim czasie wdaje się w bójkę oraz zdobywa dziewczynę; Williama, próbującego ruszyć naprzód i wdającego się w niezobowiązujący romans z sąsiadką - Tricią; Ericę, która najbardziej na świecie pragnie nawiązać kontakt z córką i sprawić, by przestała ją nienawidzić; Kate - dziewczynę Rusty'ego mającą problem z narkotykami i, w końcu, Lou - niesamowicie wrażliwego chłopaka, który zmienia życie Samanthy i jej postrzeganie świata.




Film mnie zauroczył. Podświadomie czułam, że będzie dobry, chyba ze względu na świetną obsadę. Przede wszystkim Greg Kinnear - tak bardzo utrwalił mi się w roli dobrych ojców, szczególnie mających jakieś problemy, że nie wyobrażam go sobie w innej roli. Aktor zasługuje na pochwałę. Był bardzo przekonujący w roli nieszczęśliwego ojca-pisarza. Warto też wyróżnić Lily Collins w roli Samanthy. W "Stuck in Love" nie grała już grzecznej, zagubionej dziewczynki. Pokazała, że równie dobrze wypada w roli szorstkiej, niezwykle inteligentnej studentki, która równie mocno może kochać co nienawidzić. Podobała mi się też kreacja Logana Lermana. Mam jakiś sentyment do tego aktora. Wypadł przekonująco. Grał, jak zwykle, ułożonego, grzecznego, słodkiego chłopca, do tego romantyka. (Czasem mam wrażenie, że nigdy nie wybiorą go do roli tego "złego"; chyba nawet do niej za bardzo nie pasuje.) W scenie, gdy dzwonił do Sam, żeby przekazać jej bardzo smutną wiadomość, trudno było się nie wzruszyć i nie uronić kilku łez. Fajnie zagrali też: Nat Wolff i Liana Liberato. Podobali mi się w swoich rolach, choć już tak wielkiego wrażenia na mnie nie robili.


Podobała mi się jeszcze Kristen Bell. Swoją rolę zagrała na luzie, bez oporów. Podziwiam ją, szczególnie, że grała kochankę u boku aktora o siedemnaście lat starszego! Jeśli chodzi o rolę Jennifer Connelly (bardzo nie lubię tej aktorki, sama nie wiem, dlaczego), zagrała dobrze. Nie mogę powiedzieć nic więcej, bo nie będę obiektywna.

Cały film, oprócz gry aktorskiej i fabuły, zaskoczył mnie pozytywnie muzyką. Bardzo podobały mi się kawałki: "Home" Edwarda Sharpe'a and The Magnetic Zeros, "At your door" Biga Harpa, Mike'a Mogisa i Nathaniela Walcotta oraz "I Won't Love You Any Less" Nata and Alexa Wolfa. Wszystkie piosenki były super, ale te spodobały mi się najbardziej.


"Stuck in Love" to film, który warto obejrzeć. Porusza nie tylko temat miłości, ale też trudnych rodzinnych relacji. Traktuje o tym, że należy wybaczać; że trudno żyć w ciągłej nienawiści do rodzica, bo krzywdzimy nie tylko jego, ale też siebie. Wiele osób pomyśli, że "Stuck in Love" jest mało ambitny i naiwny. Możliwe, jednak ma w sobie to coś, co sprawia, że ogląda się go niezwykle przyjemnie; który sprawia, że na końcu filmu na twojej twarzy pojawia się wielki uśmiech i masz ochotę pójść i przytulić się do swoich rodziców i podziękować im za to, że po prostu są. Myślę, że więcej mówić nie trzeba. Jeśli jesteście zainteresowani, obejrzyjcie! Czuję, że się nie rozczarujecie!

Pozdrawiam, Inka

czwartek, 5 grudnia 2013

The Way Way Back

Cześć! Niedzielny wieczór poświęciłam na obejrzenie bardzo fajnego filmu z gatunku komedia, dramat. Nie wiem, dlaczego tak długo wstrzymywałam się przed tym, żeby go obejrzeć (film miałam na płycie już jakiś czas), zwłaszcza że grają tam: jedna z moich ulubionych młodzieżowych aktorek - AnnaSophia Robb ("Most do Terabithii", "Soul Surfer") oraz aktor, którego bardzo lubię - Steve Carell ("Kocha, lubi, szanuje"). Film jest właściwie lekki, niektórzy twierdzą nawet, że banalny, ale tematyka już wcale taka błaha nie jest. Myślę, że warto go zobaczyć, ale o tym trochę później :)


Głównym bohaterem filmu jest czternastoletni, bardzo nieśmiały Duncan, który wraz ze swoją mamą, jej chłopakiem i jego córką jadą razem na wakacje. Chłopak od początku nie dogaduje się z Trentem, który non-stop mu docina. Jego córka nie jest lepsza - nie chce mieć do czynienia z Duncanem. Nastolatek jest rozczarowany, szczególnie dlatego, że jego matka nie poświęca mu zbyt wiele uwagi, a kiedy zaczyna go zauważać, Trent i jego przyjaciele robią dziwne miny mówiące same za siebie... Z kolei Duncanowi trudno jest się dogadać z rówieśnikami. Pewnego dnia wszystko się zmienia. Chłopak znajduje przyjaciela... i miejsce, w którym pierwszy raz od dawna czuje się naprawdę szczęśliwy; w którym nie musi chować się po kątach w obawie przed docinkami Trenta ani unikać litościwych lub złośliwych spojrzeń jego córki. Przed Duncanem właśnie otwierają się drzwi wcześniej dla niego zamknięte, które oznaczają: DOBRĄ ZABAWĘ!

Duncan jest głównym bohaterem całej opowieści. W pierwszej części filmu poznajemy go jako nieudacznika, losera, synka mamusi trzymającego się maminej spódnicy jak koła ratunkowego podczas nawałnicy na morzu. Ten etap oglądania jest właściwie całkiem nudny. Poznajemy Duncana jako chłopca, który nie może sobie znaleźć miejsca; który nie ma żadnych przyjaciół, a jedyny kontakt udaje mu się nawiązać z Suzanną, która - wnioskuję z jej pierwszych min - uważa go za dziwaka. Duncan, choć jest na wakacjach, o których, nie oszukujmy, marzy każdy dzieciak, nie bawi się dobrze; można nawet rzec, że przechodzi tortury. Patrzy na dorosłych i nastolatków i widzi, jak dobrze się bawią, jak alkohol leje się strumieniami, a nowe romanse kwitną dokoła, ale nie jest szczęśliwy.


Wszystko się zmienia w drugiej części filmu w momencie, gdy Duncan poznaje Owena, który mimo że jest dorosły, dogaduje się z chłopakiem. Owen imponuje nastolatkowi swoim poczuciem humoru, lekkim stylem bycia, traktowaniem każdej chwili jak dobrą zabawę. Poza tym staje się dla nim namiastką ojca, który zniknął z życia chłopaka dawno temu... To Owen wprowadza Duncana w świat dobrej zabawy, daje mu prawdziwy prezent, o którym chłopak w pierwszej części filmu nawet nie marzył: prawdziwe wakacje spędzone w gronie ludzi, którzy nie oszukują, że cię lubią, po to, by zdobyć twoje zaufanie, a potem cię zdradzić.


Tematyka filmu, choć wielu osobom wydaje się błaha i schematyczna, moim zdaniem, ma w sobie coś więcej. Poznajemy w pewien sposób psychologię młodego człowieka zagubionego w świecie; jego matkę, która usilnie stara się przypodobać swojemu chłopakowi, nawet za cenę zranienia uczuć własnego dziecka; Owena - lekkoducha, w którym kryje się więcej, niż na pierwszy rzut oka możemy zobaczyć, a także wielu innych bohaterów ze skomplikowanymi historiami z przeszłości, które mocno na nich wpłynęły i - nierzadko - ukształtowały ich osobowość. Choć z pozoru film wydaje się lekki, wcale taki nie jest. Postępowanie bohaterów, ich wybory i dziwna hierarchia wartości skłaniają do refleksji, dają powód do myślenia, co byś zrobił, gdybyś był w takiej a nie innej sytuacji, gdybyś był tym bohaterem a nie sobą...

Najbardziej w filmie podobała mi się gra aktorska. Szczególnie warto wspomnieć kreację Sama Rockwella, który wcielił się w rolę Owena. Myślę, że część z was kojarzy tego aktora z roli Erica Knoxa z filmu "Aniołki Charliego". Wtedy jakoś mnie nie przekonał, ale w "The Way Way Back" zostałam przekonana w 100%. Aktor mnie po prostu oczarował. Po pierwsze - kunszt aktorski. Rockwell pokazał, że może świetnie grać nawet w "podrzędnych" filmikach, które - prawdę mówiąc - wielkiej furory nigdy nie zrobią. Fenomenalne ruchy Sama miałam okazję zobaczyć już w "Aniołkach", ale w "Najlepszych najgorszych wakacjach" przeszedł samego siebie. Dlaczego tak bardzo chwalę tego aktora? Dlatego, że świetnie wypada w dramatach, w komediach, w thrillerach - jest po prostu genialny i nie przesadzam!


Poza Samem Rockwellem żaden inny aktor już mnie tak nie urzekł. Liam James dobrze zagrał dzieciaka-fajtłapę, ale wrażenia na mnie nie zrobił. Z całej jego kreacji zapamiętałam tylko mocno zgrabione plecy i to wcale nie było fajne. Toni Collette - kolejna nieciekawa postać i marna gra aktorska. AnnaSophia Robb również w filmie się nie wykazała, jednak największy zawód sprawił mi Steve Carell. Aktor kompletnie nie przekonał mnie do roli złego ojczyma. Jakoś tak mi się wrył w pamięć z komediami, że po prostu śmiesznie wypadał w roli tego "złego". To chyba pierwszy film, w którym postać Carella tak bardzo mnie irytowała, że była gotowa przewinąć dalej film...

"Najlepsze najgorsze wakacje" bardzo mi się podobały. Jasne, znajdzie się parę niedociągnięć, nudnych momentów, aktorów, których chciałoby się wyciąć z kadru, ale to tak przyjemny do oglądania film, że można mu wybaczyć każde potknięcie. Uważam, że warto go obejrzeć, szczególnie w rodzinnym gronie. To okazja, żeby trochę się pośmiać i uronić kilka łez; okazja, by przez chwilę dobrze się bawić. Polecam serdecznie! Naprawdę warto!

Pozdrawiam, Inka