sobota, 20 czerwca 2015

Maybe Someday

Cześć! Wybaczcie, że ostatnio nie pisałam, choć obiecałam, że regularnie będę dodawała nowe posty na bloga, jednak tyle się dzieje, że na pisanie często nie znajduję po prostu czasu. Dziś chciałabym wam przedstawić moją recenzję "Maybe Someday". Jestem przekonana, że wielu z was już o niej słyszało, a nawet ją czytało (co raz natykałam się na jakąś waszą recenzję), jednak w moje ręce wpadła ona dopiero kilka dni temu i w tym tygodniu miałam okazję ją pochłonąć.


Głównymi bohaterami powieści są: Sydney - dwudziestodwuletnia studentka, pracująca w bibliotece, mająca poukładane, cudowne (jak jej się wydaje) życie, które wiedzie u boku jednego z największych dupków na świecie - Huntera oraz Ridge - dwudziestoczteroletni członek zespołu rockowego, który świetnie gra na gitarze i którego muzyka oczarowuje Sydney od pierwszego usłyszenia. Do tego ma wspaniałą dziewczynę - Maggie, którą szanuje i kocha całym swoim sercem. Kiedy więc Sydney ląduje na bruku, bo w końcu - w dość pokręcony sposób - dowiaduje się, że jej chłopak ją zdradza (do tego z najlepszą przyjaciółką), Ridge proponuje jej dach nad głową do momentu, gdy stanie na nogi. Ich wzajemna relacja rozwija się z każdym dniem. Syd i Ridge zbliżają się do siebie, choć wcale tego nie chcą. Złamane serce i dopiero co skończony związek mocno kontrastują ze wspaniałą relację dwojga kochających się ludzi (Ridge i Maggie), a mimo to ironia losu sprawia, że niemożliwe i niechciane, staje się... prawdopodobne?

Od razu przyznam się wam, że "Maybe Someday" było moim pierwszym spotkaniem z panią Hoover. Do tej pory nie miałam okazji trafić na jej książki, a na liście "najpotrzebniejszych" zakupów plasowały się raczej... dość nisko. Ale w końcu zrobiłam wyjątek i książkę zakupiłam jako prezent dla samej siebie za pracowity i ciężki rok (tak, tak, może to i dziwne, ale czasem trzeba się zmotywować do dalszej pracy). Muszę wam powiedzieć, że czytałam tak wiele pozytywnych opinii o tej książce, że w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać, czy powieść Colleen Hoover może być aż tak dobra, by zahipnotyzować niemal wszystkich członków książkowej blogosfery (bo przecież to właśnie zrobiła; nie znalazłam zupełnie negatywnych opinii ani niskich ocen)... W końcu zdecydowałam się to sprawdzić. Ta dość chaotyczna recenzja to wyniki moich przemyśleń po pierwszym spotkaniu z tą autorką.

Cała historia bardzo mi się podobała. To jasne jak słońce, że wielu ludzi (ba! wiele dziewczyn!) jest spragnionych poznania kogoś takiego jak Ridge (lub Sydney, lub Maggie, albo Warren) na swojej drodze życia. Wielu marzy o tak niesamowitym uczuciu, które może połączyć dwoje młodych ludzi i pokonać wszelkie przeciwności losu. Ale świat przedstawiony to jedynie fikcja, a rzeczywistość przedstawia się nieco inaczej. Choć w gruncie rzeczy jestem romantyczką, wydaje mi się, że duża część fabuły nie mogłaby mieć miejsca w naszych realiach. Czasami niektóre rzeczy są zbyt piękne, aby mogły być prawdziwe. Dodałabym tutaj przykład z książki, jednak nie mogę pozwolić sobie na spoilery, by ci, którzy jeszcze nie czytali, mogli to zrobić bez poznania zakończenia, dlatego się powstrzymam, choć... aż mnie korci.

Przejdę za to do głównych bohaterów. Wiem, że Sydney miała być wrażliwą dziewczyną, ale niezwykle irytujące wydawało mi się to, że non-stop płakała. Wylewała morze łez, gdy była nieszczęśliwa, wylewała je, gdy była bezradna lub wściekła, wylewała je, gdy czuła wzruszenie, a nawet wtedy, gdy odczuwała radość. Rany! Jakie to było wkurzające! Ta dziewczyna przepłakała niemal trzy czwarte powieści! Nie wiem, jak wy, ale aż mnie dziwiło, skąd ona brała te łzy... No i jeszcze jedno: po co płakać, skoro się nie ma żadnego widocznego powodu? Z kolei Ridge - rozumiem, że miał przed sobą trudny wybór i niefajną decyzję do podjęcia, rozumiem, że potrzebował czasu, żeby wszystko przemyśleć, ale mógł działać bardziej racjonalnie. Tak, tak, zaraz posypią się niemiłe komentarze, że zakochani wcale nie myślą, bo działają pod wpływem emocji, tyle że Sydney i Ridge to dorośli ludzie... A dorośli ludzie nie zachowują się jak nastolatkowie!!!

I jeszcze jedna sprawa: muzyka. Przyznam się, że kiedy zaczynałam czytać i doszłam do pierwszego utworu, pozbawiłam się możliwości słuchania go w trakcie czytania i żałuję, że nie postąpiłam tak potem. Jasne, kawałki nagrane na potrzeby książki są całkiem fajne i wpadają w ucho, ale moje wyobrażenia co do utworów były inne. Ułożyłam sobie w głowie melodię, potem oczekiwałam czegoś lepszego, no a dostałam dobry, ale nie świetny kawałek. A to dla mnie za mało. Jestem wręcz smakoszem muzyki. Wymagam i oczekuję. Naprawdę wiele rzeczy potrafi mnie zachwycić, ale akurat te piosenki do mnie nie trafiły. Co innego tekst - świetny, choć bez tłumaczenia (tego z tyłu książki). Nie spodobało mi się to, co porobił pan tłumacz. Wiem, że ludziom nieznającym języka było łatwiej, ale mnie to mocno zirytowało. Bo znowu nie wszystko mi się w owych tłumaczeniach podobało. Ale ja jestem bardzo wymagająca w tych kwestiach, także... Pozostawmy to bez komentarza.

Reasumując, polecam wam "Maybe Someday". To świetna powieść z wątkiem romantycznym na zrelaksowanie się. Z pewnością was wzruszy, może nawet doprowadzi do łez (ponieważ są w niej fragmenty i momenty, które chwytają za serce). Czyta się szybko i przyjemnie. Wciąga od pierwszej strony. Jest zabawna i mądra. Myślę, że się nie zawiedziecie.

Inka