wtorek, 31 grudnia 2013

Czerwień Rubinu

Cześć! To już moja ostatnia notka w tym roku, dlatego chciałabym złożyć życzenia noworoczne wszystkim czytelnikom mojego bloga. Życzę wam udanego sylwestra, a w nowym roku wszystkiego, co najlepsze, spełnienia marzeń i wielu radosnych chwil. Chciałabym wam także podziękować za to, że czytacie, co tutaj czasem naskrobię i zostawiacie ślady w postaci komentarzy. To wiele dla mnie znaczy. Daje świadomość, że nie piszę tylko dla siebie, ale też dla innych. :)

Dziś chcę polecić wam film, który bardzo mi się spodobał. Jest z gatunku zbliżonego do fantasy, science-fiction i filmu młodzieżowego, czyli czegoś na kształt "Pięknych istot", "Darów Anioła: Miasto Kości", "Igrzysk Śmierci" czy też "Zmierzchu". Jest on także ekranizacją słynnej powieści Kerstin Gier - "Czerwień Rubinu" rozpoczynającą Trylogię Czasu, która została wysoko oceniona przez czytelników.


Szesnastoletnia Gwendolyn (Maria Ehrich) odkrywa, że jest posiadaczką genu umożliwiającego podróżowanie w czasie. Okazuje się, że nie jest ona jedyną osobą, która ma takie zdolności. Gideon (Jannis Niewöhner) także potrafi podróżować w czasie. Dodatkowo został on wyszkolony przez specjalne bractwo, jak zachowywać się w danym wieku, jaki strój nosić, jaka jest etykieta. Chłopak i Gwen muszą wypełnić tajną misję, podróżując przez różne wieki; misję, która może wszystko zmienić...

Długo zwlekałam z obejrzeniem tego filmu, dlatego że obawiałam się bariery językowej. "Rubinrot" jest niemiecką produkcją, a moja znajomość niemieckiego jest raczej podstawowa. Bałam się, że aktorzy będą tak szybko mówić, że napisy będą skakać raz za razem, a ja nie nadążę czytać. Oczywiście, moje obawy były zupełnie niepotrzebne, bo okazało się, że język niemiecki wcale mi nie przeszkadzał (byłam w stanie zrozumieć sporo kwestii), a napisy nie przelatywały zbyt szybko. Dodatkowo czytałam wiele niepochlebnych opinii na temat filmu, które mnie po prostu zniechęcały. Wiele osób pisało, że film jest bardzo słaby albo znośny i że nie warto go oglądać. Cieszę się, że nie poszłam za radą tych osób, bo straciłabym naprawdę fajne widowisko. Możliwe, że tak dobrze odebrałam tą produkcję, bo jeszcze nie czytałam książek, ale nawet gdybym to zrobiła, i tak obejrzałabym film.


Niemieckie filmy mają to do siebie, że mogą mieć durną fabułę, a są zrobione naprawdę przyzwoicie. Jeśli chodzi o "Czerwień Rubinu" podobało mi się niemal wszystko. Po pierwsze - stroje. Pokazano zarówno szkolne mundurki, jak i stroje z epoki. Różnorodność krojów i kolorów robiła wrażenie, choć suknie, które przywdziewała Gwen, były raczej przeciętne. Po drugie - muzyka. Zakochałam się w niej. Philipp F. Kölmel okazał się świetnym kompozytorem. Niektóre kawałki wręcz chwytają za serce. Dołączone piosenki Sofii de la Torre również bardzo mi się podobały. Po trzecie - efekty specjalne. Niby nic szczególnego, ale zdecydowanie lepsze niż w wielu filmach science-fiction. I wreszcie czwarty punkt, czyli gra aktorska. Moim zdaniem, zarówno Gwen jak i Gideon wypadli przekonująco w swoich rolach. Maria Ehrich dobrze spisała się w roli niezwykle odważnej dziewczyny, która próbuje dowiedzieć się czegoś o swoim przeznaczeniu, a Jannis - rzekłabym wręcz, że był świetny! Na początku ironiczny, zakochany w Charlotte, w zupełności oddany bractwu, a potem - obiecujący pomóc Gwen, czarujący chłopak, który zaczyna wątpić w to, czy bractwo na pewno jest dobre...



Klimat zamierzchłych czasów jest kolejnym plusem ekranizacji. Szczególnie postać Jamesa Pimplebottoma granego przez Kostiję Ullmanna pozwala to odczuć. Aktor wyglądał, jakby został żywcem wyjęty z XVII wieku.

Muszę przyznać, że film wywarł na mnie niezwykle pozytywne wrażenie. Podejrzewam, że film nieco różni się od książki, ale nie zmienia to faktu, że warto go obejrzeć. Polecam go wszystkim fanom produkcji takich jak "Dary Anioła: Miasto Kości" czy też "Igrzysk Śmierci". Myślę, że nie zawiedziecie się. Polecam!

Pozdrawiam, Inka

niedziela, 29 grudnia 2013

Freak City

Cześć! Dziś chciałabym napisać coś o naprawdę świetnej książce niemieckiej pisarki - Kathrin Schrocke, która zawojowała moje serce, a mianowicie o "Freak City". Pani Schrocke nie jest zbyt znana w Polsce. "Freak City" to jej pierwsza książka wydana w naszym kraju, choć autorka ma ich na swoim koncie całkiem sporo. Byłoby naprawdę fajnie, gdyby Wydawnictwo Dreams zgodziło się wydać jeszcze kilka jej książek.

Ich sehe, dass du denkst.
ich denke, dass du fühlst.
ich fühle, dass du willst.
aber ich hör dich nicht.
Głównym bohaterem książki jest piętnastoletni Mika (jego imię z fińskiego oznacza: "Któż jak Bóg?"). Chłopak dobrze dogaduje się ze swoimi przyjaciółmi i rodzicami (no, może z ojcem trochę gorzej, ale dorastającej młodzieży trudno jest zrozumieć rodziców i na odwrót ). Ma też "przebojową" dziewczynę - Sandrę, w której jest bardzo zakochany. Wszystko w jego świecie wydaje się być na swoim miejscu, dopóki nie poznaje Lei - głuchej dziewczyny, która całkowicie zmienia jego życie. Lea nie wstydzi się tego, jaka jest. Nie pragnie też życia pełnego dźwięków. Jest bezpośrednia, radosna, entuzjastyczna, a do tego piękna. Nic więc dziwnego, że Mika ulega czarowi, który rozsiewa dziewczyna i postanawia poznać jej świat.

Narratorem opowieści jest Mika. Poznajemy świat z jego perspektywy. Widzimy, słyszymy, czujemy to, co i on. Myślę, że nie da się go nie polubić. W pewnym sensie jego zachowanie pozostawia wiele do życzenia. Mam na myśli scenę w kawiarni, w której podsłuchuje swoją byłą dziewczynę, a następnie wykorzystuje Leę, by być bardziej "cool". Jednak można mu to wybaczyć. Mika miał wyrzuty sumienia z powodu swojego zachowania. A potem, w dalszej części książki, bronił Lei przed swoimi znajomymi, którzy się z niej naśmiewali, że jest biedna, mała, nieporadna, a przede wszystkim - niepełnosprawna czy też upośledzona. Nie można nie lubić Miki, szczególnie dlatego, że on w zupełnie inny, normalny sposób postrzega Leę - tak, jakby była dla niego zwykłą koleżanką, a nie głuchą dziewczyną, nad którą trzeba się litować i której trzeba współczuć.

"Freak City" to piękna książka poruszająca trudny temat. To nie tylko kolejne love story dla dziewczyn, ale lekcja, która uczy tolerancji i szacunku wobec drugiego człowieka. Przede wszystkim jednak jest to książka, która ukazuje z jak wieloma problemami borykają się ludzie, którzy tracą słuch i jak piękne może być ich życie bez dźwięków; życie, które nie jest wcale gorsze ani pozbawione innych doznań; życie, w którym wiele elementów wciąż pozostaje takich samych.

Czytając kilka innych recenzji tej książki, zauważyłam, że wielu czytelników uważa, iż bohaterowie w książce są trochę bezbarwni i zbyt pospolici. Nie zgadzam się z nimi. Zdecydowanie bardziej podoba mi się Mika - nieco nieśmiały, niepewny, ogłupiony przez "miłość" i niedostrzegający widocznych na pierwszy rzut oka faktów, niż zbyt pewny siebie, super-przystojny nastolatek notorycznie wpadający w kłopoty i ratujący piękną nieznajomą, która okazuje się być nie z tego świata. Mika w wydaniu Schrocke jest przekonujący. Jest tak przeciętny, jak przeciętni są chłopcy w jego wieku. Za to Lea jest jego przeciwnością - bezpośrednia, pewna siebie, doskonale zdająca sobie sprawę z własnych uczuć.

Książka Kathrin Schrocke bardzo mnie poruszyła. W pewnym sensie skierowała moją uwagę na problem, któremu nie poświęcałam prawie w ogóle uwagi ani czasu. Autorka pokazała, że głuchota może być akceptowana przez ludzi, którzy od urodzenia nie słyszą i twierdzą, że lepiej być głuchym, niż słyszeć, a jednocześnie dezaprobowana przez rodzinę tej osoby; uświadomiła mi, jak wiele różni oba światy, a jednocześnie jak wiele je łączy; wskazała, że nietolerancyjność jest wszechobecna, nawet wśród najbliższych. I właśnie dzięki temu, że nie wszystko we "Freak City" było piękne i kolorowe sprawiło, że lektura stała się przyjemniejsza i jeszcze bardziej realistyczna, namacalna, życiowa.

"Freak City" to książka, którą poleciłabym każdemu, bez względu na wiek. Jest niesamowita, prawdziwa i bardzo mądra. Lekki styl, zrozumiała leksyka sprawiają, że lektura nie nastręcza problemów z czytaniem. Książka nauczyła mnie, że bycie innym nie znaczy bycia gorszym i że nie trzeba izolować się od społeczeństwa, bo można znaleźć kogoś, kto cię zrozumie, na kim będziesz mógł się wesprzeć. Polecam serdecznie!

Pozdrawiam, Inka

czwartek, 26 grudnia 2013

Percy Jackson: Morze potworów

Hej! Już dawno chciałam coś napisać, ale brak czasu i problemy z komputerem mi to uniemożliwiały. Trochę na to późno, ale życzę wam wesołych świąt i szczęśliwego nowego roku! Postanowiłam napisać jedną z zaległych notek. Właściwie nie wiem, kiedy ani czy w ogóle dam radę napisać te wcześniejsze, ale że w temacie kina jestem właściwie na bieżąco, to zdecydowałam się napisać coś o filmie, który widziałam już dawno temu - myślę, że warto coś o nim wspomnieć.

Z Percym Jacksonem zetknęłam się jakieś trzy lata temu, kiedy do kin wchodziła pierwsza część ekranizacji kultowych książek Ricka Riordana. (Wtedy chyba zresztą nie cieszyły się jeszcze taką sławą i popularnością wśród dzieci i młodzieży jak teraz.) "Percy Jackson i Bogowie Olimpijscy: Złodziej Pioruna", czyli pierwsza część, podobała mi się. Oglądając zwiastun drugiej części, coś czułam, że film okaże się klapą, ale czego się nie robi, żeby obejrzeć lubianą i znaną twarz na większym ekranie? Właśnie dlatego zdecydowałam się obejrzeć "Percy Jackson: Morze potworów".


Percy jest nastoletnim synem greckiego boga - Posejdona. Od czasu ostatniej przygody mieszka i uczy się w obozie półkrwi. Pewnego dnia bariera chroniąca obóz zostaje naruszona, przez co nie może już zapewniać bezpieczeństwa dzieciom bogów. Szansą na odbudowanie bariery jest zdobycie złotego runa. Percy wraz z przyjaciółmi wyrusza po nie na Morze Potworów. Czeka tam na nich wiele niezapomnianych przygód i niebezpieczeństw, którym będą musieli stawić czoło...

Fabuła jest trochę bardziej skomplikowana, niż wydaje się na pierwszy rzut oka. Dochodzą nowe postacie, nowe wątki i kolejne zawiłości, których wynik pozwoli twórcom filmu na zekranizowanie kolejnej części powieści pana Riordana. (Są już zresztą informacje, że trzecia część "Percy Jackson i Klątwa Tytana" zostanie przeniesiona na ekran za rok.) Oprócz znanych już z pierwszej części Percy'ego (Logan Lerman), Annabeth (Alexandra Daddario) oraz Grovera (Brandon T. Jackson), pojawiają się także Clarissa La Rue (Leven Rambin) i Tyson (Douglas Smith).



Po obejrzeniu filmu stwierdzam, że jest on skierowany głównie do młodszej widowni. Pierwsza część zrobiła na mnie wrażenie głównie dzięki interesującym postaciom, ciekawą fabułą, dobrą grą aktorską i efektami specjalnymi. W drugiej części trochę mi tego wszystkiego zabrakło. Jasne, mamy przygodę, odważnego dzieciaka, który pragnie uratować innych przed zagładą, ale w pewnym momencie staje się to po prostu nudne. Percy to tylko Percy i - przede wszystkim - znów TEN SAM Percy. Zawsze dobry, grzeczny, ułożony. Może gdyby trochę zwątpił, przeszedł na złą stronę mocy, ale nie! On jest tą dobrą postacią i chyba już zawsze nią będzie. Fabuła była przewidywalna, a gra aktorska wcale nie taka dobra. Efekty specjalne pozostały jednak na tym samym, dobrym poziomie.

Pewnie za bardzo czepiam się szczegółów, bo przecież chodziło o to, by film podobał się dzieciom; by był dla nich wiarygodny. Choć zabrakło mi wielu rzeczy od strony związanej z fabułą, to cała reszta wydaje się być bez zarzutu. Promowanie przyjaźni i tolerancji okazało się naprawdę świetnym pomysłem! Myślę, że warto obejrzeć film razem z maluchami (tylko nie przesadzajmy z progiem wiekowym). "Percy Jackson: Morze potworów", choć nie zachwyca, jest dobrym filmem, który można obejrzeć w rodzinnym gronie; jest filmem, z którego można się czegoś nauczyć.

Pozdrawiam, Inka

niedziela, 8 grudnia 2013

Stuck in Love

Cześć! Są takie dni, kiedy zdecydowanie dłuży mi się noc i nie mogę zasnąć, chociaż wiem, że jeśli tego nie zrobię, następnego dnia będę wyglądać i czuć się jak zombie. Ale jak tu się zmusić...? Wierzcie mi, liczenie owiec jest przereklamowane! Postanowiłam więc wykorzystać tę bezsenną noc na obejrzenie dwóch filmów. Ot tak, żeby szybciej zleciał czas. Pierwszym z nich było właśnie "Stuck in Love" i jego recenzję zamieszczę dzisiaj. Drugim - "Masz wiadomość" i recenzja również się pojawi. Do tego zalegam ze "Spadkobiercami" i "El Internado", o których też coś napiszę w najbliższym czasie :)


Głównym bohaterem filmu jest William Borgens, sławny pisarz, który nie potrafi sobie ułożyć życia po rozwodzie z żoną - Ericą. Kiedy wszyscy starają się go przekonać, aby ruszył dalej, nie patrząc za siebie, William, choć próbuje sobie wmówić, że może to zrobić, nie jest w stanie... Zamiast pracować nad nową książką, Borgens zajmuje się szpiegowaniem żony. Jest pewny, że któregoś dnia wróci... (Wierzcie mi, ma swoje powody, żeby w to wierzyć i to całkiem dobra, choć trochę naiwna historia.) W tym samym czasie poznajemy dzieci Williama: szesnastoletniego Rusty'ego, który mieszka z ojcem i dziewiętnastoletnią studentkę - Samanthę - żyjącą pełnią życia.

Film opowiada perypetie tych czterech osób i ich sympatii, splecionych mocno ze sobą, a także porusza trudny temat relacji w rodzinie, która się rozpadła... Mamy więc Samanthę, która wydaje własną powieść, zainspirowaną swoimi doświadczeniami, nienawidzącą własnej matki i bojącej się zranienia; Rusty'ego, który decyduje się zacząć korzystać z życia jak jego siostra, przed co w dość krótkim czasie wdaje się w bójkę oraz zdobywa dziewczynę; Williama, próbującego ruszyć naprzód i wdającego się w niezobowiązujący romans z sąsiadką - Tricią; Ericę, która najbardziej na świecie pragnie nawiązać kontakt z córką i sprawić, by przestała ją nienawidzić; Kate - dziewczynę Rusty'ego mającą problem z narkotykami i, w końcu, Lou - niesamowicie wrażliwego chłopaka, który zmienia życie Samanthy i jej postrzeganie świata.




Film mnie zauroczył. Podświadomie czułam, że będzie dobry, chyba ze względu na świetną obsadę. Przede wszystkim Greg Kinnear - tak bardzo utrwalił mi się w roli dobrych ojców, szczególnie mających jakieś problemy, że nie wyobrażam go sobie w innej roli. Aktor zasługuje na pochwałę. Był bardzo przekonujący w roli nieszczęśliwego ojca-pisarza. Warto też wyróżnić Lily Collins w roli Samanthy. W "Stuck in Love" nie grała już grzecznej, zagubionej dziewczynki. Pokazała, że równie dobrze wypada w roli szorstkiej, niezwykle inteligentnej studentki, która równie mocno może kochać co nienawidzić. Podobała mi się też kreacja Logana Lermana. Mam jakiś sentyment do tego aktora. Wypadł przekonująco. Grał, jak zwykle, ułożonego, grzecznego, słodkiego chłopca, do tego romantyka. (Czasem mam wrażenie, że nigdy nie wybiorą go do roli tego "złego"; chyba nawet do niej za bardzo nie pasuje.) W scenie, gdy dzwonił do Sam, żeby przekazać jej bardzo smutną wiadomość, trudno było się nie wzruszyć i nie uronić kilku łez. Fajnie zagrali też: Nat Wolff i Liana Liberato. Podobali mi się w swoich rolach, choć już tak wielkiego wrażenia na mnie nie robili.


Podobała mi się jeszcze Kristen Bell. Swoją rolę zagrała na luzie, bez oporów. Podziwiam ją, szczególnie, że grała kochankę u boku aktora o siedemnaście lat starszego! Jeśli chodzi o rolę Jennifer Connelly (bardzo nie lubię tej aktorki, sama nie wiem, dlaczego), zagrała dobrze. Nie mogę powiedzieć nic więcej, bo nie będę obiektywna.

Cały film, oprócz gry aktorskiej i fabuły, zaskoczył mnie pozytywnie muzyką. Bardzo podobały mi się kawałki: "Home" Edwarda Sharpe'a and The Magnetic Zeros, "At your door" Biga Harpa, Mike'a Mogisa i Nathaniela Walcotta oraz "I Won't Love You Any Less" Nata and Alexa Wolfa. Wszystkie piosenki były super, ale te spodobały mi się najbardziej.


"Stuck in Love" to film, który warto obejrzeć. Porusza nie tylko temat miłości, ale też trudnych rodzinnych relacji. Traktuje o tym, że należy wybaczać; że trudno żyć w ciągłej nienawiści do rodzica, bo krzywdzimy nie tylko jego, ale też siebie. Wiele osób pomyśli, że "Stuck in Love" jest mało ambitny i naiwny. Możliwe, jednak ma w sobie to coś, co sprawia, że ogląda się go niezwykle przyjemnie; który sprawia, że na końcu filmu na twojej twarzy pojawia się wielki uśmiech i masz ochotę pójść i przytulić się do swoich rodziców i podziękować im za to, że po prostu są. Myślę, że więcej mówić nie trzeba. Jeśli jesteście zainteresowani, obejrzyjcie! Czuję, że się nie rozczarujecie!

Pozdrawiam, Inka

czwartek, 5 grudnia 2013

The Way Way Back

Cześć! Niedzielny wieczór poświęciłam na obejrzenie bardzo fajnego filmu z gatunku komedia, dramat. Nie wiem, dlaczego tak długo wstrzymywałam się przed tym, żeby go obejrzeć (film miałam na płycie już jakiś czas), zwłaszcza że grają tam: jedna z moich ulubionych młodzieżowych aktorek - AnnaSophia Robb ("Most do Terabithii", "Soul Surfer") oraz aktor, którego bardzo lubię - Steve Carell ("Kocha, lubi, szanuje"). Film jest właściwie lekki, niektórzy twierdzą nawet, że banalny, ale tematyka już wcale taka błaha nie jest. Myślę, że warto go zobaczyć, ale o tym trochę później :)


Głównym bohaterem filmu jest czternastoletni, bardzo nieśmiały Duncan, który wraz ze swoją mamą, jej chłopakiem i jego córką jadą razem na wakacje. Chłopak od początku nie dogaduje się z Trentem, który non-stop mu docina. Jego córka nie jest lepsza - nie chce mieć do czynienia z Duncanem. Nastolatek jest rozczarowany, szczególnie dlatego, że jego matka nie poświęca mu zbyt wiele uwagi, a kiedy zaczyna go zauważać, Trent i jego przyjaciele robią dziwne miny mówiące same za siebie... Z kolei Duncanowi trudno jest się dogadać z rówieśnikami. Pewnego dnia wszystko się zmienia. Chłopak znajduje przyjaciela... i miejsce, w którym pierwszy raz od dawna czuje się naprawdę szczęśliwy; w którym nie musi chować się po kątach w obawie przed docinkami Trenta ani unikać litościwych lub złośliwych spojrzeń jego córki. Przed Duncanem właśnie otwierają się drzwi wcześniej dla niego zamknięte, które oznaczają: DOBRĄ ZABAWĘ!

Duncan jest głównym bohaterem całej opowieści. W pierwszej części filmu poznajemy go jako nieudacznika, losera, synka mamusi trzymającego się maminej spódnicy jak koła ratunkowego podczas nawałnicy na morzu. Ten etap oglądania jest właściwie całkiem nudny. Poznajemy Duncana jako chłopca, który nie może sobie znaleźć miejsca; który nie ma żadnych przyjaciół, a jedyny kontakt udaje mu się nawiązać z Suzanną, która - wnioskuję z jej pierwszych min - uważa go za dziwaka. Duncan, choć jest na wakacjach, o których, nie oszukujmy, marzy każdy dzieciak, nie bawi się dobrze; można nawet rzec, że przechodzi tortury. Patrzy na dorosłych i nastolatków i widzi, jak dobrze się bawią, jak alkohol leje się strumieniami, a nowe romanse kwitną dokoła, ale nie jest szczęśliwy.


Wszystko się zmienia w drugiej części filmu w momencie, gdy Duncan poznaje Owena, który mimo że jest dorosły, dogaduje się z chłopakiem. Owen imponuje nastolatkowi swoim poczuciem humoru, lekkim stylem bycia, traktowaniem każdej chwili jak dobrą zabawę. Poza tym staje się dla nim namiastką ojca, który zniknął z życia chłopaka dawno temu... To Owen wprowadza Duncana w świat dobrej zabawy, daje mu prawdziwy prezent, o którym chłopak w pierwszej części filmu nawet nie marzył: prawdziwe wakacje spędzone w gronie ludzi, którzy nie oszukują, że cię lubią, po to, by zdobyć twoje zaufanie, a potem cię zdradzić.


Tematyka filmu, choć wielu osobom wydaje się błaha i schematyczna, moim zdaniem, ma w sobie coś więcej. Poznajemy w pewien sposób psychologię młodego człowieka zagubionego w świecie; jego matkę, która usilnie stara się przypodobać swojemu chłopakowi, nawet za cenę zranienia uczuć własnego dziecka; Owena - lekkoducha, w którym kryje się więcej, niż na pierwszy rzut oka możemy zobaczyć, a także wielu innych bohaterów ze skomplikowanymi historiami z przeszłości, które mocno na nich wpłynęły i - nierzadko - ukształtowały ich osobowość. Choć z pozoru film wydaje się lekki, wcale taki nie jest. Postępowanie bohaterów, ich wybory i dziwna hierarchia wartości skłaniają do refleksji, dają powód do myślenia, co byś zrobił, gdybyś był w takiej a nie innej sytuacji, gdybyś był tym bohaterem a nie sobą...

Najbardziej w filmie podobała mi się gra aktorska. Szczególnie warto wspomnieć kreację Sama Rockwella, który wcielił się w rolę Owena. Myślę, że część z was kojarzy tego aktora z roli Erica Knoxa z filmu "Aniołki Charliego". Wtedy jakoś mnie nie przekonał, ale w "The Way Way Back" zostałam przekonana w 100%. Aktor mnie po prostu oczarował. Po pierwsze - kunszt aktorski. Rockwell pokazał, że może świetnie grać nawet w "podrzędnych" filmikach, które - prawdę mówiąc - wielkiej furory nigdy nie zrobią. Fenomenalne ruchy Sama miałam okazję zobaczyć już w "Aniołkach", ale w "Najlepszych najgorszych wakacjach" przeszedł samego siebie. Dlaczego tak bardzo chwalę tego aktora? Dlatego, że świetnie wypada w dramatach, w komediach, w thrillerach - jest po prostu genialny i nie przesadzam!


Poza Samem Rockwellem żaden inny aktor już mnie tak nie urzekł. Liam James dobrze zagrał dzieciaka-fajtłapę, ale wrażenia na mnie nie zrobił. Z całej jego kreacji zapamiętałam tylko mocno zgrabione plecy i to wcale nie było fajne. Toni Collette - kolejna nieciekawa postać i marna gra aktorska. AnnaSophia Robb również w filmie się nie wykazała, jednak największy zawód sprawił mi Steve Carell. Aktor kompletnie nie przekonał mnie do roli złego ojczyma. Jakoś tak mi się wrył w pamięć z komediami, że po prostu śmiesznie wypadał w roli tego "złego". To chyba pierwszy film, w którym postać Carella tak bardzo mnie irytowała, że była gotowa przewinąć dalej film...

"Najlepsze najgorsze wakacje" bardzo mi się podobały. Jasne, znajdzie się parę niedociągnięć, nudnych momentów, aktorów, których chciałoby się wyciąć z kadru, ale to tak przyjemny do oglądania film, że można mu wybaczyć każde potknięcie. Uważam, że warto go obejrzeć, szczególnie w rodzinnym gronie. To okazja, żeby trochę się pośmiać i uronić kilka łez; okazja, by przez chwilę dobrze się bawić. Polecam serdecznie! Naprawdę warto!

Pozdrawiam, Inka

piątek, 29 listopada 2013

Ostatnie spotkanie w Paryżu

Cześć! Dawno nie pisałam, ale to dlatego, że ostatnie tygodnie oraz te, które nadchodzą są naprawdę ciężkie. Do tego wszystkie rzeczy dodatkowe, które trzeba zrobić... Ale koniec tego narzekania! Chociaż miałam napisać recenzję do filmu "Jutro, kiedy zaczęła się wojna", nie zrobiłam tego. W ostatnim tygodniu widziałam jeszcze film "Czerwony świt", również zahaczający o podobny temat, ale stwierdziłam, że zamiast recenzji napiszę jakieś ogóle rozważania, refleksje, które raczej się tutaj nie pojawią. Na dzisiaj napisałam recenzję książki, którą miałam szansę ostatnio przeczytać, a mianowicie "Ostatnie spotkanie w Paryżu" autorstwa Lynn Sheene.


Główną bohaterką jest Claire Harris Stone. Poznajemy ją jako dwudziestodziewięcioletnią żonę bogatego biznesmena - Russella, mieszkającą wraz z mężem w Nowym Jorku. Jej małżeństwo od początku przypomina bardziej "transakcję niż związek dwojga ludzi". Russellowi zależy na tym, by mieć ładną "żonę z wyższych sfer", którą mógłby zdradzać bez problemów, zaś Claire pragnie bogactwa i wysokiej pozycji towarzyskiej. Kiedy jednak głęboko skrywana przez kobietę tajemnica z przeszłości wypływa na światło dzienne, musi ona uciekać z Nowego Jorku... by nie dosięgnął jej gniew Russella.

Claire trafia do Paryża - miasta, które zawsze chciała odwiedzić; o którym często marzyła. Gdy dociera na miejsce, jej wyobrażenia legną jednak w gruzach... Nic nie jest takie, jakie - według niej - powinno być! Paryż znajduje się pod okupacją. Dookoła kręcą się niemieccy żołnierze. Niebezpiecznie jest poruszać się samemu ulicami miasta. Na dodatek osoba, dla której Claire przybyła do Paryża, pragnie jak najszybszego powrotu kobiety do Nowego Jorku pod pretekstem niebezpieczeństwa. Claire znajduje się w potrzasku. Jest w mieście, którego nie zna. Nie potrafi mówić po francusku. Nie wie, gdzie ma się zatrzymać na noc, zanim wybije godzina policyjna. Jednego nie pewna: nie może wrócić do Nowego Jorku. Czy uda jej się przezwyciężyć wszystkie przeciwności losu? Czy ułoży sobie życie w Paryżu? Czy odnajdzie prawdziwą miłość?

"Ostatnie spotkanie w Paryżu" spodobało mi się. Książka nie jest najwyższych lotów, jednak przyjemnie się ją czytało. Autorka zabiera nas do Paryża, znajdującego się pod okupacją niemiecką. Kreuje świat w sposób realistyczny. Podobało mi się to, że mimo wojny, Paryż w książce nie stracił nic ze swojego uroku i magii. Ponadto bohaterowie - barwni, o różnych charakterach i światopoglądach. Claire jest uwodzicielką męskich serc. Thomas Grey, Anglik pomagający Francuzom w działaniach dywersyjnych, jest uczynnym romantykiem. Odette - przyjaciółka Claire - wykazuje się wielką odwagą i poświęceniem, natomiast madame Palain jest kobietą pełną wdzięku, piękna i kwintesencji.

Warto wspomnieć coś o wydarzeniach. Akcja powieści toczy się od maja 1940 r. do maja 1945 r. W tym okresie w życiu głównej bohaterki zachodzi wiele zmian. W pewnym sensie Claire przechodzi wewnętrzną przemianę. Staje się osobą lepszą, gotową poświęcić się dla ważnej sprawy. Wykazuje wielką odwagę w momencie, gdy decyduje się zrobić wszystko dla przyjaciela, który został aresztowany przez Niemców. Szczególnie podobało mi się to, że autorka nie mydliła nam oczu, jak to wszystko może być piękne i pachnące, i kolorowe, a na dodatek ze szczęśliwym zakończeniem. Mam na myśli to, że bohaterowie doznawali wielu krzywd. Pani Sheene pokazała jak okrutni potrafią być nie tylko Niemcy, ale także inni ludzie; jak dla kilku przyjemności są w stanie zdradzić swoich przyjaciół. Wszystko to bardzo żywo i barwnie opisane wyzwalało we mnie wiele emocji. 

Muszę przyznać, że książka przyjemnie mnie zaskoczyła. Nie spodziewałam się, że trafię na tak dobrą i emocjonującą lekturę. Mimo że lubię książki wydawnictwa Otwarte i serię "dla ciebie', zobaczywszy z tyłu napis: "romans", pomyślałam, że to nie może być zbyt ambitna literatura. A jednak... Chociaż książka zawiera w sobie elementy romansu, jej fabuła wcale nie skupia się wyłącznie na miłosnych podbojach bądź rozterkach głównej bohaterki. Właściwie większą część zajmują wydarzenia związane z wojną, ruchem oporu. Dzięki temu książka skłania do refleksji, jak nam dobrze, że jesteśmy ludźmi wolnymi, że żyjemy w wolnym kraju i mamy wszystkiego pod dostatkiem. Książkę polecam przede wszystkim paniom. Jestem pewna, że się nie rozczarujecie!


Pozdrawiam, Inka

piątek, 15 listopada 2013

Reign

Cześć! Ostatnio napisałam trzy recenzje książek, ale od jakiegoś czasu zbierałam się, żeby opowiedzieć wam o "Reign" - nowo odkrytym przeze mnie amerykańskim serialu (oczywiście, stacji The CW) bazującym na historii Szkocji i Francji. Fabuła nawiązuje do losów Marii I Stuart, czasu jej pobytu na dworze francuskim oraz zaręczynach z Franciszkiem II Walezjuszem. Serial, jak ujęło to sporo krytyków, jest skierowany głównie do młodzieży, chociaż, moim zdaniem, wszyscy zainteresowani historią Szkocji lub zafascynowani postacią królowej Marii z pewnością mogą go obejrzeć bez żadnych zastrzeżeń.


Historia rozpoczyna się w momencie, gdy szesnastoletnia Maria opuszcza Szkocję i udaje się na francuski dwór, który ma zapewnić jej ochronę przed żądnymi jej śmierci Anglikami. Małżeństwo, tak wyczekiwane i pewne, będące przypieczętowaniem sojuszu Francji i Szkocji, nie dochodzi jednak do skutku. Franciszek oznajmia Marii, że w tej chwili ich ślub oznaczałby osłabienie pozycji Francji na arenie międzynarodowej. Dodatkowo ktoś na francuskim dworze czyha na życie królowej Szkocji i bardzo pragnie jej szybkiej śmierci bądź całkowitej kompromitacji w oczach króla Henryka, które zniweczyłoby wszystkie dotychczasowe ustalenia, w tym marzenia o rychłym zamążpójściu. Czy Marii uda się odkryć, kto tak bardzo jej nienawidzi, że byłby gotowy wydać ją Anglikom? Jak poradzi sobie w relacjach z Franciszkiem? Czy uda jej się ocalić Szkocję?

Delikatny rys historyczny za nami. Jeśli naprawdę pasjonujecie się historią Szkocji, myślę, że znajdziecie parę niedomówień bądź nieścisłości w związki z serialem, jednak wszystko to można znieść. (Ale o tym i paru innych sprawach opowiem później.) Główną bohaterką jest, oczywiście, królowa Szkocji - Maria I Stuart. W tę rolę wcieliła się młoda, debiutująca aktorka - Adelaide Kane. To jej pierwsza "wielka rola". Wcześniej epizodycznie pojawiła się w kilku odcinkach serialu "Teen Wolf: Nastoletni Wilkołak" oraz w filmach: "Noc oczyszczenia" czy też "Górze tajemnic". Moim zdaniem, Adelaide świetnie wpasowała się w rolę Marii. Jako "tragiczna królowa" radzi sobie całkiem dobrze. Jej gra aktorska jest bardzo dobra, wzbudza w oglądającym różnorakie uczucia: raz kibicujemy Marii w jej trudnym związku z Franciszkiem, następnym razem jesteśmy wkurzeni na jej głupotę. Właśnie taka umiejętność świadczy o tym, że Kane jest dobrą aktorką, choć może czasami trochę drętwą... Mimo wszystko lubię bohaterkę, którą gra.

Kolejnym bohaterem jest Franciszek. W tej roli pojawił się Toby Regbo. Aktor ma na swoim koncie więcej ról niż Kane i radzi sobie równie dobrze jak ona. Jest przekonujący w roli księcia Francji, który musi kierować się w swoich poczynaniach rozumem, a nie sercem. Choć na początku wydaje się być zmanipulowany przez rodziców, z kolejnymi odcinkami można zobaczyć, że on też ma swoje zdanie i jest w stanie przekonać swego ojca do niektórych swoich decyzji. Postać, którą gra Regbo to jeden z tych bohaterów, którzy wkurzają widza na samym początku, a dopiero potem pozwalają mu się do siebie przekonać.

Trzecim bohaterem, który do tej pory nie pojawiał się tak często, jednak będzie odgrywał kluczową rolę w serialu, jest Bash - bękart króla Henryka i jego kochanki Diany. Nie jestem pewna, czy w historii tych dwoje miało jakieś dzieci, wydaje mi się, że nie, któż może to wiedzieć...? Takie rzeczy kiedyś się tuszowało, a polskich książek o tych postaciach jest naprawdę niewiele, więc trudno to stwierdzić. W każdym razie Diana nigdy nie miała syna, który nazywałby się Bashem... W rolę Sebastiana wciela się Torrance Coombs, który kojarzony jest z roli Thomasa z "Dynastii Todorów". Bash jest do tej pory moim ulubionym bohaterem. Ma w sobie wiele odwagi, dobra, ciepła. Od samego początku staje się sprzymierzeńcem Marii. Do tego jest naprawdę przystojny. Jego chłopięcy urok urzeka mnie za każdym razem, gdy widzę go na ekranie.

Nie bez powodu na początku zaczęłam pisać o tej trójce. Otóż, charakterystyczny dla wszystkich seriali stacji The CW motyw pojawia się także w "Reign", a jest nim trójkąt miłosny między Marią, Franciszkiem i Sebastianem.


W serialu pojawia się także sporo innych postaci. Wśród nich są, na przykład, damy dworu Marii: Kenna (Caitlin Stasey), Greer (Celina Sinden), Lola (Anna Popplewell) oraz Aylee (Jenessa Grant). W rolę Diany - kochanki króla Francki - wciela się Anna Walton. Parę królewską zagrali: Megan Follows (Tak!, to ona wcielała się w rolę Ani Shirley) oraz Alan Van Sprang. W serialu pojawia się także Rossif Sutherland w roli Nostradamusa.

Dużym plusem serialu jest właśnie obsada - młodzi, nie mający na swoim koncie wielkich ról aktorzy, których często nawet nie kojarzymy. Dużo "małych" debiutów na wielkim ekranie. Podoba mi się także to, że w serialu pojawia się Caitlin Stasey. Bardzo polubiłam ją za rolę Ellie Linton w filmie "Jutro, jak wybuchnie wojna" (o nim też wkrótce napiszę). Szczególnie warto zwrócić uwagę na przepiękne irlandzkie krajobrazy, bo to właśnie w tym państwie było kręconych większość scen. Bardzo spodobała mi się także czołówka serialu, którą prezentuję poniżej:


"Since Mary, Queen of Scotland was a child, the English have wanted her country and her crown. She is sent to France to wed it’s next king, to save herself and her people, a bond that should protect her…but there are forces that conspire. Forces of darkness, forces of the heart. Long may she reign.".

Minusem jest, przede wszystkim, muzyka. Nie podoba mi się to, że wykorzystano utwory współczesnych artystów. Jasne, może się wydawać, że prehistoryczne utwory są nudne, ale, moim zdaniem, dodałyby serialowi klasy. Niestety muszę się także przyczepić do strojów bohaterów. Suknie dam dworu nie odzwierciedlają strojów z XVI-wiecznej Francji. Do tego stukot szpilek. Czy wtedy naprawdę noszono szpilki? Wkurza mnie to tak samo, jak to, że policjantki w serialach kryminalnych ganiają w szpilkach za przestępcą i nigdy się nawet nie potykają. Dla tych, którzy nie znają historii, a chcieliby ją poznać ten serial nie jest w 100% najlepszą lekcją historii. Mam na myśli to, że reżyser oraz scenarzyści trochę udoskonalili tę historię. Tak naprawdę nie było żadnego Basha. Bynajmniej mnie nic o tym nie wiadomo. Do tego dochodzą nieścisłości w datach, przeinaczenia i koloryzowanie życia Marii, jakby jej żywot nie był wystarczająco trudny i tragiczny...

Wracając od muzyki, jasne, jestem trochę zawiedziona, że skorzystano z muzyki współczesnej, jednak muszę przyznać, że utwory wpadają w ucho. Szczególnie spodobały mi się piosenki zespołu The Lumineers, w tym utwór wykorzystany w czołówce pod tytułem "Scotland".

Podsumowując, uważam, że warto zapoznać się z tym serialem. Jest to typowy umilacz czasu, który pozwala oderwać się od szarej rzeczywistości. Jednocześnie jest także lekcją tego, co powinno się w życiu liczyć najbardziej. Poświęcenie Marii jest tutaj jak najbardziej dobrym przykładem. Serial intryguje. Do tego bardzo przyjemnie się go ogląda. Do tej pory widziałam cztery odcinki i wiem, że z pewnością obejrzę następne. Poza tym The CW zamówiło cały pierwszy sezon, który będzie liczył 22 odcinki, więc mogę powiedzieć, że jestem wniebowzięta! Jeśli serial utrzyma ten sam poziom, co do tej pory, ma szansę na to, że nie zdejmą go z anteny po pierwszym sezonie. (Niestety tak się stało z "The Secret Circle".) Może i serial ma swoje minusy, jednak czy znajdzie się jakaś produkcja, która ich nie ma? Jeśli jesteście zainteresowani, obejrzyjcie pierwszy odcinek, a nuż wam się spodoba. Osobiście - polecam! Choć zdaję sobie sprawę, że nie każdemu przypadnie on do gustu.

Pozdrawiam, Inka

czwartek, 14 listopada 2013

Kroniki Ellie 2. Nieuleczalna

Cześć! Wczoraj skończyłam czytać kolejną książkę autora słynnej serii "Jutro" i - jak to już wcześniej z tym bywało - jestem pozytywnie zaskoczona. Tym razem były to "Kroniki Ellie 2. Nieuleczalna" traktujące o losach nastoletniej Australijki po wojnie. Już od dawna słyszałam, że książki Johna Marsdena to fenomen; że otrzymały mnóstwo nagród w Australii, Ameryce czy Niemczech, a także usłyszałam wiele pozytywnych opinii na temat twórczości autora, ale teraz sama po raz kolejny mogłam na nowo odkryć, dlaczego tak bardzo kocham tą serię! :)


Po wojnie i śmierci rodziców Ellie mieszka wraz z Gavinem na farmie. Próbuje poukładać sobie swoje życie, pogodzić pracę ze szkołą, rozeznać się we własnych uczuciach, a także, co najważniejsze, opiekować się głuchym chłopcem - być dla niego mamą, taką, siostrą i przyjaciółką w jednym. Jakby tego było mało, dziewczyna znowu ryzykuje swoje życie i bierze udział w akcjach Wyzwolenia. Czy Ellie uda się w końcu prowadzić spokojne życie, w którym nie będzie miejsca na niespodzianki? Czy odnajdzie tą jedyną i prawdziwą miłość?

O książce można byłoby pisać wiele. Jednak nie chciałabym zdradzać tego, co się w tej części wydarzy. Po raz kolejny poznajemy Ellie jako dojrzałą, aczkolwiek dość skomplikowaną osobę; nastolatkę, która próbuje stanąć na nogi po śmierci rodziców, pozbierać się w sobie, zacząć wszystko od nowa; dziewczynę, która ma tak wiele na głowie, że jeśli jakiś człowiek musiałby się z tyloma sprawami zmierzyć na raz w dość krótki czasie, chyba by w końcu eksplodował. Oprócz zmagań, którym Ellie musi stawić czoło, na horyzoncie pojawia się miłość... I w żadnym razie nie jest to Lee!

Nasza główna bohaterka w końcu decyduje się ruszyć z miejsca. W pewien sposób zmienia się. Przestaje patrzeć w przeszłość. Zaczyna inaczej postrzegać siebie i otaczający ją świat. Jednocześnie pozostaje taką samą osobą - współczującą, dobrą, silną, wrażliwą. (chyba wyszedł mi mały paradoks). Jedna z akcji Wyzwolenia (i właściwie jedyna akcja tej organizacji w tej części Kronik) pokazuje, jak bardzo Ellie troszczy się i martwi o swojego podopiecznego; jak chętnie pomaga przyjaciołom w opałach; ile razy ratuje życie wielu istnień. Ellie to dziewczyna niezwykła, przy czym taka sama jak każdy inny człowiek. Nie ma żadnych super mocy ani nic z tych rzeczy, ale w krótkim czasie może wymyślić całkiem dobry plan, który pomoże jej wykaraskać się z kłopotów i jednocześnie nie jest idealna - niejeden raz daje upust swoim emocjom, wkurza się na Homera, Lee, nie lubi Jess.

Czytając całą serię, a potem Kroniki można zobaczyć, że autor uwielbia zwroty akcji. W jednej chwili wszystko jest w porządku, ale to tylko cisza przed burzą, bo jakiś czas później dzieje się coś tak emocjonującego i nieprzewidywalnego, że aż człowiek zaczyna doceniać Marsdena za tą jego skomplikowaną fabułę. Poza tym kocham styl pisania Johna! Wszystkie wydarzenia są opisywane z perspektywy Ellie, która nigdy nie jest bezstronna. Do tego dochodzi cały stos wydarzeń składający się na jedną część. Nie wiem, jak autor to robi, ale w niecałych trzystu stronach potrafi zmieścić tak wiele sytuacji, w których wywołuje w czytelniku skrajne emocje: raz się śmieje, raz płacze, a za chwilę obgryza paznokcie za złości na bezmyślność jednego z bohaterów. Te książki to fenomen!

Już nie mogę się doczekać, aż sięgnę po ostatnią już - niestety - część opisującą przygody Ellie i jej przyjaciół, a mianowicie po "Kroniki Ellie 3. Przyciągając burze". Czytałam kilka recenzji tej książki i wszystkie bardzo pozytywnie odnosiły się do lektury. (Dlaczego mnie to nie dziwi? Seria jest po prostu fantastyczna!) Dodatkowo na bliżej nieokreślony miesiąc 2014 r. jest planowana premiera ekranizacji drugiej części serii - "Jutro, kiedy zaczęła się wojna 2" z Caitlin Stasey w roli głównej. Filmu także nie mogę się doczekać, bo pierwsza część pozytywnie mnie zaskoczyła.

Jeśli przekonałam was, że warto sięgnąć po książki Marsdena - miło mi. Jeśli nie, chyba musicie trafić na lepiej napisaną recenzję, w każdym razie naprawdę warto! To jedna z tych książek, które w pewien sposób można uznać za lekcję życia. Opowiada o tym, czego do tej pory jeszcze nie musieliśmy przeżywać. (Mam na myśli młodsze pokolenia, oczywiście) Marsden kreuje rzeczywistość tak, aby pokazać okrucieństwo i bezwzględność współczesnego świata. Daje możliwość refleksji, której tak często brakuje mi w książkach autorów piszących w XXI wieku. Wyciąga wnioski i nie powiela pomysłów innych pisarzy. Nie wiem, co jeszcze mogłabym powiedzieć, aby przekonać was, że "Jutro" jest serią, po którą naprawdę warto, a nawet trzeba sięgnąć! Polecam gorąco!

Pozdrawiam, Inka

wtorek, 5 listopada 2013

Fałszywy książę

Cześć! Jak wam mija tydzień po dłuższym weekendzie? Dziś przygotowałam dla was recenzję naprawdę bardzo dobrej książki, którą udało mi się przeczytać właśnie wtedy. Muszę przyznać, że lektura miło mnie zaskoczyła. Nie spodziewałam się po niej niczego takiego, a dostałam niecałe dwa wieczory dobrej zabawy i dużą dawkę emocji. Książka nosi tytuł "Fałszywy książę" i została napisana przez Jennifer A. Nielsen . W Polsce wydano ją w styczniu 2013 r. Jestem tym trochę zawiedziona, bo liczyłam, że od razu zabiorę się za dalsze części Trylogii władzy, ale chyba będę musiała sobie długo poczekać...


"Fałszywy książę" to historia czternastoletniego Sage'a, który mieszka w sierocińcu pani Turbeldy w krainie o nazwie Carthyia. Chłopiec jest dość trudnym dzieckiem. Ma wredny charakterek i zawsze gotową odpowiedź na czyjąś zaczepkę. Pewnego dnia zostaje zabrany z sierocińca przez arystokratę Connera. Jednak nie tylko Sage trafia pod jego skrzydła. Wkrótce poznaje on trzech innych chłopców, również mieszkających wcześniej w sierocińcach: Latamera, Rodena i Tobiasa. Okazuje się, że Conner jest jednym z regentów króla Carthyi, który planuje osadzić na tronie mistyfikatora podającego się za zaginionego cztery lata wcześniej księcia... by uratować królestwo przed zbliżającą się z każdym dniem wojną domową.

Narratorem opowieści jest Sage. To właśnie z jego perspektywy poznajemy całą historię. Muszę przyznać, że Sage jest moim ulubionym bohaterem powieści i z całą pewnością najlepiej wykreowaną przez autorkę postacią. Czternastoletni chłopiec, który potrafi o siebie zadbać, ma cięty język, jest sprytny, pomysłowy, a przede wszystkim - jest świetnym aktorem. Wydaje mi się, że każdy chciałby być taki jak on: mieć swoje własne zdanie, do końca walczyć o swoje przekonania, potrafić kłamać dla wyższych celów... i być uczciwym jednocześnie. Czasami można mieć wrażenie, że Sage jest też zbyt pewny siebie i bardzo samolubny. Jednak gdy poznamy go od strony, w której jest gotowy pomagać innym, szybko zmienimy zdanie.

Kolejną postacią, która wywarła na mnie dobre wrażenie jest Imogena - służąca Connera. Choć biedna i traktowana przez wielu z wyższością a nawet pogardą, okazała się być świetną przyjaciółką i dobrą kompanką, kiedy Sage przeżywał trudne chwile. Myślę, że jest ona najskromniejszą postacią i  choć jej wątek nie został zbytnio rozwinięty, mam nadzieję, że pojawi się w kolejnej części "Fałszywego księcia".

Warto wspomnieć też coś o Connerze. Autorka bardzo postarała się o to, by arystokrata od samego początku sprawiał złe wrażenie. Jest wyniosły, zbyt pewny siebie, przekonany, że wie wszystko, że jest kimś ważniejszym od innych ludzi. Conner nie szanuje drugiego człowieka. Jest gotowy zabić każdego, kto stanie na jego drodze i będzie przeszkodą w wypełnieniu do końca jego planu. Możecie się więc domyślać, jak napięta musiała być relacja między Sagem a Connerem. Każdy z nich chciał pokazać, kto tutaj rządzi. Uparty Sage versus bezlitosny i pozbawiony sumienia Conner. Kto wygra tę walkę? I czy naprawdę jest o co walczyć...?

W książce szczególnie podobała mi się sceneria. Pojawia się posiadłość Connera, zamek, sierociniec. Odległe czasy, kiedy w kraju rządził król, a tron był dziedziczny, nasuwały mi na myśl średniowiecze. Zamykając oczy, wyraźnie mogłam zobaczyć świat oczami Sage'a. Już dawno żadna książka nie oddziaływała tak na moją wyobraźnię. Poza tym podobał mi się język. Autorka nie używała archaizmów, nie pojawiały się trudne, niezrozumiałe sformułowania lub terminy.

"Fałszywy książę" to świetna książka! Ciekawa fabuła, wartka akcja, bohaterowie o różnorodnych charakterach, zaskakujące zwroty akcji. Uważam, że to idealna lektura nie tylko dla nastolatków czy pasjonatów fantastyki, ale także dla każdego czytelnika! Ta nieprzewidywalna historia może zwalić z nóg! A ja mogę powiedzieć tylko tyle: gorąco polecam! Czas poświęcony "Fałszywemu księciu" nie będzie czasem straconym!

Pozdrawiam, Inka

sobota, 2 listopada 2013

Piosenki dla Pauli

Cześć! Tym razem mam dla was recenzję książki. W końcu skończyłam ją czytać i jestem z siebie naprawdę dumna. Ostatnio ciężko za cokolwiek mi się zabrać. Brak chęci do pracy, do robienia tego wszystkiego, co powinno się zrobić na określony termin i niekoniecznie ma się na to ochotę. Poza tym dochodzi wiele pośrednich czynników, ale nie będę się tu żalić. O "Piosenkach dla Pauli" słyszałam na długo przed jej przeczytaniem. Właściwie nie byłam jakoś zakręcona na jej punkcie, że muszę ją koniecznie przeczytać, ale wiedziałam, że jeśli kiedykolwiek wpadnie w moje ręce, to z pewnością już jej z nich nie wypuszczę. I tak też stało się pewnego pięknego jesiennego popołudnia, kiedy weszłam do biblioteki i zobaczyłam ją na półce. Nie zastanawiałam się ani minuty. Nawet nie przeczytałam opisu, tylko zdjęłam z półki i zabrałam ze sobą do domu :)


Główną bohaterką książki jest szesnastoletnia, prawie siedemnastoletnia, Paula. Pewno dnia dziewczyna decyduje się spotkać z poznanym w sieci pięć lat starszym chłopakiem - Angelem. Kiedy chłopak spóźnia się na randkę, Paula, wkurzona, że czeka naprawdę długo, a Angela jak nie było, tak nie ma, idzie do znajdującego się naprzeciw miejsca spotkania Starbucksa. Tam poznaje Alexa - dwudziestodwuletniego początkującego pisarza oraz saksofonistę - który przypadkowo czyta tą samą książkę, co ona. Tuż przed swoim wyjściem, Alex podmienia książki, licząc na to, że Paula będzie chciała odzyskać swoją. Kiedy zrezygnowana i nieco rozczarowana dziewczyna, nie wiedząc jeszcze o "podstępie" Alexa, postanawia opuścić budynek, zupełnie przypadkowo wpada na chłopaka biegnącego tuż na nią. Okazuje się, że to spóźniony Angel, niosący ze sobą czerwoną różę... W ten romantyczny sposób zawiązuje nam się akcja.

Książka, jak przepowiada nam to okładka, skupia się głównie na wątku miłosnym, chociaż pojawią się także elementy związane ze szkołą, przyjaźnią czy też problemami z rodzicami. Pierwszą i właściwie jedyną parą są Paula i Angel. Zakochani w sobie niemal od pierwszego wejrzenia, nie licząc ich dwumiesięcznych rozmów na forach internetowych. Wszystko kręci się wokół nich. Mimo to dochodzi do pewnych wydarzeń, które mogą wszystko skomplikować. I tu na plan główny wysuwa się między innymi Alex, który desperacko wręcz pragnie kontaktu z Paulą. Do tego grona zaliczymy też Katię - słynną piosenkarkę, z którą Angel przeprowadzał wywiad i która, mówiąc krótko, zakochała się w nim. Z pewnością w tym kręgu znajdzie się coraz więcej osób. Dołączą do niego: Mario - przyjaciel Pauli, Diana - przyjaciółka dziewczyny, a także Irene - przyrodnia siostra Alexa, która ma na jego punkcie obsesję.

Książka traktuje o sprawach dla jednych błahych, dla innych trudnych. Jednym się spodoba, innym nie. Szczególne emocje będzie wyzwalać przyspieszająca z każdą kartką akcja i kolejne wydarzenia. Jednym będziemy kibicować, innych nie będziemy mogli znieść. Moje osobiste odczucia są takie, że jakoś nie polubiłam zbytnio głównej bohaterki. Wydawała się nieco pusta. Może oceniam ją zbyt ostro, ale była to jedna z bardziej irytujących mnie postaci, a na dodatek cała książka opowiadała właśnie jej historię. Z pewnością polubiłam Alexa, jego romantyczne usposobienie oraz wyznawane zasady (tutaj chyli się Irene i jej zupełnie odmienne myśli). Kolejną świetną postacią była Diana. Z całego serca kibicowałam jej i Mario i sposób w jaki zakończono o nich mówić bardzo mi się spodobał. Mario też był jednym z bardziej lubianych przeze mnie bohaterów, chociaż większość czasu było mi go po prostu żal. A wszystko przez tę głupiutką Paulę...

Cóż, naprawdę chciałabym wam powiedzieć wszystko, co tylko przychodzi mi do głowy na temat tej książki, ale niestety za dużo bym zdradziła z fabuły, a nikt przecież nie lubi, kiedy mówi mu się, co będzie na końcu. Chociaż właściwie jestem jedną z tych osób, które już na samym początku czytają zakończenie, taka właśnie jestem. A wracając do książki, myślę, że to powieść skierowana głównie do młodzieży, a konkretniej do nastolatek. Dużymi plusami są: przyjemne i szybkie czytanie, przyspieszająca z każdą kartką akcja, różne charaktery bohaterów. Minusy to drobne literówki i pomyłki, czyżby wynikające z tłumaczenia? Spotkałam się z mówieniu o Alexie i używania imienia Angela i na odwrót.

Jeśli jesteście zainteresowani, sięgnijcie po książkę! Spotkałam się z tak różnymi opiniami, że ciężko mi powiedzieć, czy przypadnie wam ona do gustu czy nie. Osobiście sięgnę po dalsze części, bo jestem zaintrygowana wątkiem Mario-Diana. Poza tym Paula ma już kolejnego adoratora, więc ciekawe, co z tego wyjdzie...? W książce pojawiło się też parę tytułów piosenek. Osobiście średnio lubię hiszpańską muzykę, wolę hiszpańskie filmy, myślę, że jednak warto sobie je kiedyś przesłuchać. Do tego pojawiły się nazwy dwóch filmów: "Życie jest piękne" i "Igraszki losu".

Myślę, że Blue Jeans w pewien sposób się spisał. Wielowątkowa powieść z dużą ilością bohaterów tak zamotana, że aż trudno uwierzyć, że autor nam wszystko powyjaśniał. Śmiało można gratulować mu sukcesu, tylko właściwie, czy "Piosenki dla Pauli" naprawdę zadłużyły na same pochwały...? To już zależy od was! Przekonajcie się sami!

Pozdrawiam, Inka

niedziela, 27 października 2013

The Kings of Summer

Hej! Wieku temu - właściwie nie wieki, ale czas płynie tak szybko, że czasem trudno się zorientować, co miało miejsce dzień temu, a co pięć dni temu - miałam okazję obejrzeć bardzo dobry film z udziałem młodych, jeszcze nie tak znanych aktorów, który - muszę to przyznać - całkiem mi się podobał. Szczególnie jeśli chodzi o tematykę, z którą właściwie wcześniej się nie spotkałam, dlatego też postanowiłam coś o nim napisać. Z braku czasu nie mogłam zrobić tego wcześniej, więc zabrałam się za to dzisiaj (choć film widziałam jakiś tydzień temu).


Film opowiada historię trzech nastoletnich chłopców, którzy postanawiają spędzić wakacje, żyjąc w lesie w zbudowanym przez siebie domu i żywiąc się wyłącznie tym, co znajdą bądź upolują. Dlaczego decydują się na taki krok? Dwaj z nich - Joe i Patrick - mają dość swoich rodziców. Nie potrafią się z nimi dogadać. Czują się lekceważeni, niezrozumiani. W pewnym sensie także zagubieni. Biaggio - trzeci z chłopców - dołącza do nich. Każdy z nastolatków pragnie przeżyć historię swojego życia, stać się mężczyzną, zrobić coś samemu, poczuć się wolnym...

Oczywiście, nie wszystko idzie według planu. Polowanie nie kończy się tak, jakby tego oczekiwali. Mieszkanie we trójkę staje się monotonne. Brakuje też rozrywki związanej z nieobecnością innych osób. Do tego dołączają miłosne rozterki, przez które przyjaźń od dziecka zostaje wystawiona na ciężką próbę...

Po pierwsze, szczególnie podobał mi się, jak wcześniej ujęłam, scenariusz Chrias Galletta. Nietypowa historia. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam w żadnym innym filmie. Do tego reżyseria Jordana Vogta-Robertsa. Świetne ujęcia. Jordan sprawił, że w tę historię łatwo uwierzyć. No i klimat - trzeba to zobaczyć, żeby to poczuć! Warto też wspomnieć o grze aktorskiej. W rolach głównych pojawili się: Nick Robinson ("Nie-przyjaciele", "Melissa i Joey"), Gabriel Basso ("Super 8", "Słowo na R") oraz Moises Arias ("Hannah Montana", "Tatastrofa", aktor pojawi się także w "Grze Endera"). Myślę, że aktorzy zagrali naprawdę dobrze. Szczególnie, jeśli spojrzymy na filmy, w których grywali wcześniej oraz ich dosyć małe doświadczenie aktorskie.




Nie mogę nie wspomnieć o muzyce. Po pierwsze, tej skomponowanej przez Ryana Millera. Po drugie, tej dobranej na użytek filmu. Była niesamowita. Podobały mi się w szczególności kawałki wzorowane trochę na lata 60. W ucho wpadły mi dwa utwory: "17" w wykonaniu Youth Lagoon oraz "The Youth" zespołu MGMT.

Historia, choć świetnie przedstawiona i której dałam praktycznie same plusy, ma też pewien minus, a jest im naiwność. Jakoś trudno mi uwierzyć, że trzech nastoletnich chłopców było w stanie w kilka dni zbudować domek w środku lasu, w zakątku, którego praktycznie nikt nie potrafił odnaleźć. Poza tym, jak udało im się zatargać te wszystkie belki do "magicznego miejsca"? I najważniejsze - jak udało im się bez zwracania uwagi innych ludzi przenieść niektóre elementy placu zabaw do lasu bez żadnego samochodu, wózka itp.? Poza tym rodzice nastolatków zgłosili ich zaginięcie. Ich zdjęcia pokazywane były w telewizji, więc kiedy wychodzi z lasu - wierzcie mi, było tak - to jak to możliwe, że nikt ich nie rozpoznał? Hmmm...?

I tylko tyle jestem w stanie mu zarzucić. Ogółem uważam, że to świetna produkcja i warto ją zobaczyć. Historia zawiera w sobie psychologiczny podtekst dla rodziców i ich dzieci, może właśnie dlatego warto go zobaczyć? Żeby w przyszłości nie popełniać tych samych błędów co tata Joe'go i rodzice Patricka? Polecam wam ten film naprawdę gorąco! Z pewnością nie będzie to stracony czas!

Pozdrawiam, Inka

wtorek, 22 października 2013

The Tomorrow People

Cześć! W ostatnich dniach miałam dodać recenzję filmu "Królowie Lata", ale jakoś nie mogę się zebrać - szkoła robi swoje - dlatego na dziś mam dla was moją króciutką opinię na temat najnowszego serialu The CW, a mianowicie "The Tomorrow People", co w prostym przekładzie oznacza "Ludzie Jutra". Do tej pory wyemitowano dwa odcinki i oba całkiem mi się podobały. Ale o tym trochę później...


Serial opowiada historię nastoletniego Stephena Jamesona, który od pewnego czasu słyszy czyjś głos w swojej głowie oraz notorycznie budzi się łóżku swoich sąsiadów, chociaż nie pamięta, aby wychodził z domu czy lunatykował. Chłopak chodzi do terapeuty, który każe przyjmować mu leki. Stephen zaczyna myśleć, że oszalał... Okazuje się jednak, że posiada nadnaturalne zdolności, które odziedziczył po swoim "szalonym" ojcu i że należy do Ludzi Jutra. Nastolatek dołącza do nich, pomagając im w walce ze złem...

Opis trochę przypomina "Tajemnice Smallville". Właściwie sama konstrukcja przypomina mi ten serial, kilka lat temu emitowany przez The CW. W obu przypadkach mamy nastoletniego chłopaka o ponadprzeciętnych, wręcz nadnaturalnych zdolnościach, który postanawia ratować świat przed złem. Rzecz w tym, że Clark Kent - bohater "Smallville" - był kosmitą i pochodził z innej planety, a Stephen należy do Ludzi Jutra.

W ciągu ostatnich dwóch odcinków można było dowiedzieć się skąd wzięli się Ludzie Jutra, co robią, ilu ich jest, kim był ojciec Stephena, kim są Ultra oraz co planuje zrobić Stephen, no i co właściwie zrobił, akceptując prawdę o tym, kim jest.



W obsadzie pojawia się Robbie Amell, któremu przypadła do odegrania rola Stephena. Amella możecie kojarzyć z "Pretty Little Liars". Grał tam Erica Kahna. Pojawił się także w filmie "Struck by Lightning" oraz "Od sklepowej do królowej". Robbie gra całkiem nieźle, chociaż wydaje mi się trochę za stary jak na nastolatka... Ale może tylko mi się tak wydaje. No i pewnie większość uzna go za przystojnego, chociaż mi się akurat nie spodobał ;p


W serialu pojawia się także Peyton List, która gra Carę. Akurat aktorka średnio mi się podoba w tej roli, ale to tylko moje zdanie. Myślę, że lepiej nadawałaby się na jakiś czarny charakter, ale kto wie...? Może ze słodkiej dziewczynki, która potrafi czytać w myślach Stephena, stanie się tą złą, która przejdzie na ciemną stronę mocy?


W rolę Johna Younga - do tej pory mojego ulubionego bohatera - wciela się Luke Mitchell. Aktor pojawił się w takich produkcjach jak "H20: Wystarczy kropla wody" i "Zatoka serc". John skrywa wiele tajemnic. Jest najbardziej upartą postacią, ale jednocześnie ma ogromne serce i zawsze, nawet jeśli nie podoba mu się to, co robią jego przyjaciele, przychodzi im na ratunek.

W "The Tomorrow People" pojawiają się jeszcze inni bohaterowie. Wśród nich znajduje się matka i młodszy brat Stephena, jego przyjaciółka Astrid oraz jego wujek. Poznajemy także kolejnych członków Ludzi Jutra.

Ogółem mówiąc, choć fabuła jest dość rozbudowana, serial jest naprawdę fajny. Jak na razie nie powiela zbyt wiele schematów, ale kto wie, co będzie dalej. Myślę, że fani fantastyki i serialoholicy powinny go koniecznie zobaczyć! Dla tych, którzy są zainteresowani - proszę bardzo! Jestem pewna, że się nie zawiedziecie. Jeśli jednak uważacie, że serial nie jest wart waszej uwagi, szczególnie po obejrzeniu traileru, który wrzucę na samym końcu, nie zabierajcie się za "The Tomorrow People". Już teraz mogę wam powiedzieć, że pewnie nie będziecie się dobrze bawić.


Jeśli się zdecydujecie, miłego oglądania!

Pozdrawiam, Inka

piątek, 18 października 2013

City of Bones

Cześć! Szkolny tydzień nareszcie mam za sobą. Dzisiejszy dzień był wyjątkowo dla mnie pechowy i nieprzyjemny, no ale takie rzeczy zdarzają się przecież codziennie wielu innym ludziom. Dość użalania się nad sobą! Przez ostatnie kilka dni przygotowywałam dla was recenzję filmu "Dary Anioła: Miasto Kości". Nie będę ukrywała, że długo - i z niecierpliwością - czekałam na ten film. Jestem wielką fanką książek i filmów fantasy, ale tylko jeżeli trzymają poziom.


Film opowiada historię nastoletniej Clary, która pewnego dnia odkrywa istnienie istot niewidzialnych dla normalnych śmiertelników. Okazuje się, że dziewczyna jest Nocnym Łowcą, a jej zadaniem, tak jak pozostałych Łowców, jest ochrona śmiertelników przed demonami i innymi istotami zła. To najkrótszy i najmniej szczegółowy opis jaki udało mi się stworzyć. Nie chciałabym odkrywać przed wami zbyt wiele, bo wtedy nie można się dobrze bawić oglądając film. Myślę, że pewne elementy zaskoczenia mogą być naprawdę fajne, a jeśli zna się całą fabułę...? Wtedy nie da się odczuwać takiej przyjemności.

Opis może wam trochę przypominać "Zmierzch", trochę "Pamiętniki Wampirów" albo "Skrzydła Laurel", ale niekoniecznie oznacza to, że jest do tych wszystkich produkcji podobny. Cechą wspólną są z pewnością nadnaturalne istoty, śliczna, naiwna nastolatka, dwóch facetów "walczących" o jej miłość, czyli tak zwany miłosny trójkąt. A jednak jeśli spojrzymy szerzej, nie wszystko musi wyglądać właśnie tak. Po pierwsze od wszystkich wymienionych wyżej produkcji "Miasto Kości" różni prawdziwy, mroczny klimat; kiedy nie do końca wiemy, o co chodzi i dopiero z czasem otrzymujemy odpowiedzi. Po drugie: otwarte zakończenie (film ma szansę na kontynuację, ale niewielką). Po trzecie - całkiem dobre efekty specjalne. I wątek miłosny, który kończy się zaskakująco dla widzów... W porównaniu ze "Zmierzchem" to naprawdę duży plus.




Jeśli chodzi o sam film, gra aktorska nie była jakaś powalająca, ale nie mogę powiedzieć, że aktorzy grali jak kłody drewna. Warto wyróżnić kreację Lily Collins. Wcześniej widziałam ją na ekranie jako Królewnę Śnieżkę i w roli drugoplanowej w filmie "Wielki Mike. The Blind Side". Muszę przyznać, że przekonała mnie w roli Clary Fray. Na początku słabiutkiej, mdlejącej dziewczynki, a potem silnej i odważnej nastolatki. Podobała mi się także rola Kevina Zeggersa, chociaż było mi szkoda, że na ekranie pojawiał się tak rzadko. Całkiem przekonujący byli również Jonathan Rhys Meyers w roli czarnego charakteru i Robert Sheehan, któremu przypadła rola beznadziejnie zakochanego w Clary przyjaciela. Z kolei Jamie Campbell Bower kompletnie nie pasował mi do roli Jace'a. Nie będę mu niczego zarzucać, bo jego fani by mnie zjedli, ale nie podobało mi się, jak grał.

Z całego filmu najbardziej podobała mi się muzyka. Skomponował ją Atli Örvarsson, znany z soundtracków do filmów: "Polowanie na czarownice", "Babylon A.D." czy "Hansel i Gretel: Łowcy czarownic". Dodatkowo oprócz jego kompozycji po raz pierwszy spodobały mi się wykorzystane utwory, niebędące dziełem kompozytora. Szczególnie przemówiły do mnie dwie: "When The Darkness Comes" Colbie Caillat i "Heart by Heart" Demi Lovato. Zanim zaczniecie coś myśleć i mówić muszę wam powiedzieć, że nie jestem fanką Demi ani jako osoby, ani jako piosenkarki, ale musicie przyznać, że ma naprawdę niesamowity głos.


Wielu krytyków bardzo słabo oceniło film. Muszę przyznać, że na pewno znajdzie się tam wiele niedociągnięć, ale czy naprawdę słysząc o tym filmie wymagaliśmy nie wiadomo czego? Uważam, że został zrobiony całkiem dobrze i mnie się podobał. Zresztą jest skierowany głównie do takich nastolatek jak ja, które lubią dobrą zabawę z filmem i chcą choć na chwilę zapomnieć o nudnej, szarej rzeczywistości. Bo dzięki "Miastu Kości" można przenieść się w naprawdę niezwykły i inny świat...

Ogółem mówiąc, film został zekranizowany na podstawie książki Cassandry Clare o takim samym tytule. Nie miałam okazji jeszcze jej przeczytać, ale słyszałam same pozytywne opinie, dlatego uważam, że warto. Co do filmu słyszałam i czytałam najróżniejsze recenzje, ale i tak zdecydowałam się go obejrzeć. Nie jest to pozycja obowiązkowa, ale czasem aż chce się usiąść w fotelu i zobaczyć coś mało ambitnego. Film nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia, ale mogę powiedzieć, że na swój sposób mi się podobał. Myślę, że dla fanów "Igrzysk Śmierci" to pozycja obowiązkowa!


Jeśli jesteście zainteresowani, obejrzyjcie śmiało i podzielcie się swoimi wrażeniami!

Pozdrawiam, Inka

poniedziałek, 14 października 2013

Jeździec bez głowy

Cześć! Ostatnio pisałam o najnowszym serialu stacji Fox "Sleepy Hollow". Wtedy jeszcze nie widziałam "Jeźdźca bez głowy" Tima Burtona z 1999 roku. Obie produkcje łączy opowiadanie Washingtona Irvinga "Legenda o Sennej Kotlinie" z 1820 roku, na podstawie którego nakręcono w dość wolnym przekładzie film i serial. Nie miałam jeszcze okazji go przeczytać, ale gdy tylko znajdę czas (czyli za jakieś pół wieku, kiedy skończymy romantyzm i pozytywizm na polskim) chętnie po nie sięgnę. W każdej historii pojawia się postać Ichaboda Crane'a i w każdej z nich zmienia on swoją profesję. W opowiadaniu jest nauczycielem, w filmie Burtona - policjantem-detektywem, zaś w "Sleepy Hollow" gra wskrzeszonego po latach żołnierza.


"Jeździec bez głowy" to historia młodego policjanta, którzy przybywa do Sleepy Hollow, aby rozwiązać zagadkę tajemniczych morderstw dokonywanych rzekomo przez jeźdźca bez głowy. Na samym początku Crane pragnie dowieść wszystkim, że sprawcą morderstw jest zabójca, który - prawdopodobnie - chce się zemścić. Jako przykładny racjonalista wierzy tylko w to, co może udowodnić dzięki eksperymentom i nauce. Ale czasami nie wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć... I właśnie tego w trakcie swojej przygody w Sleepy Hollow dowie się nasz młodziutki policjant.

Tim Burton po raz kolejny pokazał, że może zrobić świetny film mający trochę z horroru, trochę z filmu grozy... Mroczna sceneria, stylizacja na kino starych, dobrych lat, tajemniczość, czary, morderstwa... Właśnie ten klimat jest najlepszy w całym filmie. Nie da się go nie poczuć. Nie można go przeoczyć. Do tego genialna, nastrojowa muzyka Danny'ego Elfmana towarzysząca od początku seansu i bardzo dobra gra aktorska. Świetnie zagrana rola Ichaboda Crane'a. Nieco z przymrużeniem oka, z pewnym dystansem do siebie. Warto też zwrócić uwagę na mimikę. Johnny Deep po raz kolejny pokazuje, że potrafi zagrać każdą rolę. Szczególnie warta uwagi jest kreacja Katriny Van Tassel, którą zagrała młodziutka Christina Ricci. Jej talent ujawnił się już podczas grania w "Rodzinie Addmasów", ale w "Jeźdźcu bez głowy" utwierdziła mnie w przekonaniu, że potrafi grać.




Przed "Jeźdźcem bez głowy" Burton zrobił kilka innych dobrych filmów. Szczególnie chciałam zwrócić uwagę na "Edwarda Nożycorękiego". Od czasu tego kultowego filmu współpraca Tima z Johnnym zaczęła się rozwijać. Burton nie tylko znalazł swojego ulubionego aktora, którego mógł obsadzać w większości głównych ról, ale także kompozytora - Danny'ego Elfana. Do tego grona dołączy później Helena Bonham Carter. Wydaje mi się, że to grono - choć naprawdę uzdolnione i dobre - na dłuższą metę nie wypali... Burton z roku na rok robi coraz gorsze filmy (dowodem na to są chociażby "Mroczne cienie"), a obsadzanie w nich tych samych aktorów jest już nieco nudne i przewidywalne. Reżyserowi przydałby się powiew świeżości...

"Jeździec", chociaż nie w pełni doceniony, zdobył wysokie noty od publiczności i Oscara za najlepszą scenografię. Do tego doszły dwie nagrody BAFTA (za najlepszą scenografię i kostiumy), dwa Saturny (Dla Danny'ego Elfmana - za najlepszą muzykę i dla Christiny Ricci) i pięć Złotych Satelitów (za najlepszą muzykę, scenografię, kostiumy, zdjęcia i dźwięk). Wydaje mi się, że w tym wypadku trochę pokrzywdzony został Johnny Deep, bo nie otrzymał żadnej nagrody, a tak dobrze sobie poradził, ale to tylko moja własna opinia.

"Jeździec bez głowy" to film dobrze wyreżyserowany, ze świetną grą aktorską i genialną muzyką. Warto go zobaczyć, chociażby dlatego, żeby mieć porównanie z filmami Burtona "kiedyś" i "dziś". No i tutaj nie pojawiła się Helena... Poza tym warto obejrzeć go dla samego klimatu i magii, które dodają filmowi uroku. Jeżeli obawiacie się, że "Jeździec" jest horrorem, wierzcie mi, nie ma tam niczego strasznego! Jedynie nastrój tajemniczości, grozy, które towarzyszą podczas jego oglądania, no i ciągłe napięcie powodują, że można odczuć coś na kształt niepokoju. Jednak dla smakoszy dobrego kina nie jest to chyba żadna przeszkoda. Polecam!

Pozdrawiam, Inka

piątek, 11 października 2013

Sleepy Hollow

Hej! Dziś chciałabym coś napisać o nowym serialu stacji Fox, który jest emitowany od 16 września i zbiera naprawdę wysokie noty, a także od czterech tygodni utrzymuje ten sam wysoki poziom oglądalności. Pierwszy odcinek przyciągnął 10,05 miliona widzów, dając stacji udział 9% na rynku. Drugi odcinek przyciągnął ich nieco mniej, a mianowicie 8,56 milionów, dając stacji 8% udziałów na rynku, co jest naprawdę dużym osiągnięciem. Trzeci odcinek także zdobył 8% udziałów na rynku, zaś czwarty, bo do tej pory wypuszczony ich tylko tyle, 7% udziałów na rynku. Myślę, że to niesamowicie dobry debiut i stacja zarobiła naprawdę dużo dzięki "Sleepy Hollow". "Dramat zyskał 43% biorąc pod uwagę emisję na żywo i odtworzenia w ciągu trzech kolejnych dni, osiągając tym samym rating 5.0 w grupie docelowej 18-49 lat, co łatwo uczyniło serial najmocniejszym w stacji w ostatnim tygodniu.".


"Sleepy Hollow" jest serialem, którego akcja toczy się w teraźniejszości, w XXI wieku i jednocześnie łączy ze sobą retrospekcje z XVIII wieku. Głównymi bohaterami są Ichabod Crane, który zostaje wskrzeszony po 250 latach (razem z nim budzi się także zło) i Abbie Mills, młoda policjantka, która wraz ze swoją siostrą w dzieciństwie doświadczyła nadprzyrodzonej mocy ciemności. Oboje decydują się na walkę z siłami zła, w której może im pomóc odkrycie tajemnic sięgających czasu powstania Stanów Zjednoczonych. Jak się okazuje Sleepy Hollow wcale nie jest takie senne...

Być może opis (trochę przeze mnie przekształcony) nie bardzo wam się spodobał, ale nie skreślajcie serialu od razu z listy. Oprócz Ichaboda i Abbie w odcinkach pojawia się wiele innych postaci, m. in. Jeździec bez Głowy, o którym nie wspominałam w opisie, Frank Irving - kapitan, August Corbin - szeryf, Katrina Crane - żona Ichaboda, a także siostra Abbie.

Jakie są plusy oglądania "Sleepy Hollow"? Po pierwsze: fabuła. Jest bardzo ciekawa; dialogi całkiem dobrze skonstruowane, bez żadnych głupich żarcików i dennych tekstów o miłości. Po drugie: klimat. Tak mroczna i niesamowita sceneria robi wrażenie. Po trzecie: gra aktorska. I na tym skupię się chyba najbardziej. Genialnie zagrana postać Ichaboda Crane'a (w tej roli Tom Mison), któremu ciężko jest się odnaleźć po 250 latach "snu. Kapitalne odnalezienie się aktora w tej roli sprawiło, że aż zaczynało się wierzyć, że on naprawdę pochodzi z tamtych czasów, no i swoje zrobił też cudowny, brytyjski akcent Toma, w którym się po prostu zakochałam. Rola Abbie przypadła Nicole Beharie i muszę przyznać, że aktorka całkiem dobrze sobie radzi. Jest naturalna, potrafi irytować, ale też jej gra sprawia, że w pewnym momencie zaczynamy współczuć Abbie... Po czwarte: muzyka. Została skomponowana przez Briana Tylera i Roberta Lydeckera. Jest nastrojowa i bardzo mi się podoba. Pasuje do czołówki :)


Warto też dodać, że serial radzi sobie lepiej niż przebojowy, wakacyjny hit - "Under the Dome". Serial trzyma w napięciu i bardzo mi się to podoba. Myślę, że zawsze znajdzie się ktoś komu "Sleepy Hollow" nie przypadnie do gustu i znajdzie mnóstwo powodów, dla których nie warto go zobaczyć, ale mimo wszystko: polecam! Warto zobaczyć chociaż jeden odcinek, żeby móc jako tako wyrobić sobie o nim zdanie. Jak dotąd obejrzałam wszystkie, które wypuściła stacja Fox, a było ich raptem cztery. I mimo wszystko, chociaż nigdy nie oceniam nie obejrzawszy całego sezonu, powiem, że serial jest świetny i chętnie tracę na niego 45 minut tygodniowo :)


Jeśli nie jesteście aż nadto wymagający, to spróbujcie, a nuż wam się podoba. A dla tych, którzy serial już widzieli mam dobrą nowinę. Stacja Fox zamówiła drugi 13-odcinkowy sezon "Sleepy Hollow", dając mu duży kredyt zaufania. Jako widz jestem wniebowzięta, jako uczeń - już niekoniecznie. Ale mam nadzieję, że zawsze znajdę czas, aby udać się w podróż do Sennej Kotliny i przeżyć kolejną przygodę wraz z głównymi bohaterami...

Pozdrawiam, Inka