środa, 27 sierpnia 2014

Golden Boy

Cześć! Wakacje to czas, kiedy w telewizji nie emitują niczego godnego uwagi lub to, co miałam już okazję zobaczyć, a do powrotu ulubionych seriali jest jeszcze szmat czasu. Są takie chwile, kiedy nie mam ochoty na żadną książkę, a wybór filmu zajmuje mi jakieś pół godziny, bo co chwilę zmieniam zdanie, dlatego tym razem wybrałam serial - kryminalny o policjantach i detektywach, który zawładnął mną od pierwszego odcinka.


"Golden Boy" opowiada historię Waltera "Juniora" Clarka, ambitnego młodego policjanta z Nowego Jorku, który po uratowaniu życia swojemu partnerowi dostaje awans na stanowisko detektywa, a po kilku latach staje się najmłodszym komisarzem policji w historii Nowego Jorku. Trzynaście odcinków serialu pokazuje, jak główny bohater osiągnął tak ogromny sukces i jakim trudnościom musiał stawić czoło, z jakimi problemami musiał się zmierzyć.

Oprócz Clarka - w tej roli Theo James - w każdym odcinku pojawiają się także: detektyw Don Owen - sympatyczny, mądry, uczciwy, pokochasz go od samego początku - w którego wcielił się Chi McBride, detektyw Deb McKenzie, jak to mówią "twarda babka", którą zagrała Bonnie Somerville, detektyw Arroyo - jeden z największych dupków w całym serialu, całkowicie niemoralny - świetna kreacja Kevina Alejandro, detektyw Joe Diaco, którego zagrał Holt McCallany oraz siostra Clarka - Agnes - w którą wcieliła się Stella Maeve.

Każdy odcinek to nowa historia, nowa sprawa, którą trzeba rozwiązać. Detektywi robią, co w ich mocy, aby zatrzymać sprawców zbrodni i by, ostatecznie, zwyciężyła sprawiedliwość. 



Nie będę was okłamywać. Właściwie ten serial zainteresował mnie na samym początku głównie ze względu na dużą rolę Theo Jamesa. Jasne, lubię seriale kryminalne i nie stronię od takich, które pokazują codzienne życie policjantów czy detektywów, ale - mimo wszystko - nie dlatego zobaczyłam pierwszy odcinek "Golden Boya". Kiedy przekonałam się na własnej skórze, że serial ma do zaoferowania więcej, niż tylko mega przystojną buźkę Theo Jamesa (na którego tak dobrze się patrzy), zdecydowałam się zobaczyć ten serial do samego końca.

Kreacje bohaterów są niezwykle różnorodne i prawdziwe. Nikt nie ma łatwo. Każdy bohater ma za sobą jakąś przeszłość, historię, której się wstydzi i robi wszystko, co w jego mocy, aby nie ujrzała ona światła dziennego bądź też pragnie, by nierozwiązane sprawy w końca zostały wyjaśnione. Nikt nie jest też idealny. Cienie przeszłości i przyszłości krążą nad wszystkimi bohaterami. Powiem tak, aktorzy spisali się na medal. Theo wypadł świetnie jako ambitny, młody, zagubiony detektyw mierzący się z mrokami przeszłości, Chi był świetny jako Owen. W roli McKenzie nie wyobrażam sobie nikogo innego jak tylko Bonnie, a w roli Arroyo - tylko Kevina. Poziom gry aktorskiej był naprawdę wyrównany.

 I jeszcze muzyka z czołówki, pojawiająca się także w serialu - świetna, niezapomniana. Zakochałam się w niej! :)


Jedyne, co mi się nie podobało to to, że stacja zdjęła serial po trzynastu odcinkach (podobno słaba oglądalność). Myślę, że autorzy mieli jeszcze wiele do powiedzenia, bo wiele wątków pozostało niewyjaśnionych. Wiemy, co stało się z McKenzie i Owenem, ale jak i kiedy do tego doszło? Natomiast nie było żadnej wzmianki o Arroyo - czyżby był jednym z tych "trzech" z ostatniej wypowiedzi Clarka? Co z Agnes i jej matką? Co zrobił jej ojciec, skoro siedem lat później znów trafił za kraty? Czy Margot naprawdę zginęła? Tyle pytań i żadnej odpowiedzi - po prostu wymyśl sobie, widzu, zakończenie, które ci podpasuje.

Niemniej jednak, polecam wam "Golden Boya". Jeśli lubicie seriale kryminalne, o policjantach i detektywach, pełne akcji i humoru - to pozycja dla was. Myślę, że jest godna uwagi!

Polecam serdecznie, Inka

piątek, 22 sierpnia 2014

Maleficent, czyli wersja bajki o Śpiącej Królewnie jakiej nie znaliście

Cześć! Z pewnością każdy z was kojarzy bajkę o Śpiącej Królewnie - o księżniczce Aurorze, na którą zostaje rzucona klątwa snu i Księciu Filipie, który tą klątwę złamał pocałunkiem prawdziwej miłości. "Czarownica" to produkcja Disneya, która luźno bazuje na słynnej baśni. Oczywiście, zawiera wszystkie najważniejsze informacje, które powielają się we wszystkich wersjach "Śpiącej Królewny", jednak dodaje swoje trzy grosze, rzucając nas na głęboką wodę: czy Czarownica rzeczywiście jest tą złą...?


Bajka o Śpiącej Królewnie od zawsze była moją ulubioną. Produkcję Disneya z 1959 r. widziałam już chyba ze sto razy, jednak wciąż mi się nie znudziła - i chyba nigdy mi się nie znudzi. "Czarownica" to historia skupiająca się głównie wokół Maleficent. Opowiada jej historię od czasu, gdy była małą, słodką duszyczką o dobrym serduszku, aż do momentu, gdy rzuciła na Aurorę klątwę. Co sprawiło, że niegdyś dobra Czarownica stała się "zła"? Dlaczego postanowiła przekląć nowonarodzoną córkę władcy sąsiedniego królestwa? Czy Książę Filip pojawi się w lśniącej zbroi na białym koniu, by uratować dziewczynę? I wreszcie... czy klątwę snu na pewno da się złamać?

"Czarownica" to zdecydowanie kolejny popis Disneya. Wcześniejsza produkcja - "Alicja w Krainie Czarów" - także powaliła widzów na kolana (no dobra, powaliła mnie na kolana). Oba filmy zostały zrobione z rozmachem. Nie oszczędzano na niczym: kostiumy, scenografia, aktorzy - wszystko dopięte na ostatni guzik. Efekty specjalne były niesamowite, aczkolwiek, nie tak zachwycające jak te we francuskiej wersji "Pięknej i Bestii". Muzyka - oddająca wszelkie emocje. I wreszcie gra aktorska - tu niestety mam trochę obiekcji, ale twórcom "Czarownicy" wiele jestem w stanie wybaczyć.



Śliczna Elle Fanning - zdecydowanie ładniejsza od swojej starszej siostry, ale czy bardziej utalentowana...? - o delikatnej urodzie wydawała się wręcz idealną kandydatką do roli Aurory i, oczywiście, musiała wszystko sknocić. Jej gra aktorska była nieprzekonująca, mdła, przesłodzona... Nie, Elle Fanning była okropną Aurorą! Zdecydowanie lepiej wypadłaby w tej roli AnnaSophia Robb albo Chloë Grace Moretz, ale, zdaje się, że nikt ich nawet nie brał pod uwagę. Kolejna postać bez wyrazu - król Stefan, którego zagrał Sharlto Copley. Muszę przyznać, że każdą scenę ukradła mu Angelina, sceneria, właściwie cokolwiek. Aktor mnie nie przekonał - kochający ojciec, dobry król, zdradliwy kochanek? Nie, nie, nie! Książę Filip, który powinien być atutem filmu - w tej roli Brenton Thwaites - zdecydowanie się nie popisał. Właściwie, pokazali go tylko dwa czy trzy razy, ale i tak ta jego rola była do bani. Zresztą coś mi się wydaje, że ten aktor jest już trochę za stary na odgrywanie roli księcia - zwłaszcza przy Elle Fanning.


Jednym z największych atutów filmu była, oczywiście, sama Angelina Jolie. Odkąd pamiętam, uważałam ją za niezwykle utalentowaną aktorkę. Rola Maleficent była dla niej stworzona. Jolie świetnie się spisała, ratując niemal całą obsadę aktorską, która przy niej wypadła niezwykle słabo. Kolejnym atutem były trzy wróżki zagrane przez Juno Temple, Lesley Manville oraz Imeldę Staunton i Sam Riley, grający Diavala. Oni także nieco podratowali film.

Właściwie całość okazała się niezła i oceniłam ją na 8. Muszę jednak przyznać, że w całym zakończeniu - dla niektórych nieco zaskakującym, dla mnie niezwykle przewidywalnym - czego mi zabrakło... Zakończenie zbyt cukierkowe i jeszcze ta wkurzająca Elle Fanning. Nigdy nie czepiałam się tej młodej aktorki tak jak teraz. W "Super 8" naprawdę mi się podobała. Może gdyby nie sknociła roli Aurory, polubiłabym ją bardziej... 

W każdym razie "Czarownica" to kino familijne dla całej rodziny. Obejrzeć warto - a nuż się spodoba! Rodzice mogliby się pewnie troszkę wynudzić, ale dla samej Angeliny warto ten film zobaczyć. Za to dzieciaki z pewnością pokochają nową wersję Śpiącej Królewny i będą domagały się więcej!

Pozdrawiam, Inka

wtorek, 19 sierpnia 2014

Once Upon A Time

Cześć wszystkim! Dziś przygotowałam dla was notkę o serialu, który przypomniał mi, czym chcę kierować się w swoim życiu i co jest tak naprawdę ważne. Zanim zabrałam się do oglądania "Once Upon A Time", mimo niezbyt zachwycających opinii i słabej oglądalności w ferie zimowe wypróbowałam spin-off serialu - "Once Upon A Time in Wonderland" - który bardzo mi się spodobał, dlatego też wiedziałam, że sam serial (OUaT) nie może okazać się pomyłką. Musiałam jednak odłożyć moje plany na wakacje, bo w roku szkolnym zbyt wiele go nie było. I mimo tego, że bardzo chciałam go obejrzeć, ciągle się wahałam, czy warto zaczynać. "Once Upon A Time" ma przecież 3 sezony, a kolejny zadebiutuje jesienią tego roku. Jednak tak jakoś wyszło, że któregoś wieczora nie miałam co ze sobą zrobić, więc włączyłam pierwszy odcinek, obejrzałam i zachwycona stwierdziłam, że muszę wiedzieć, co będzie dalej.


FABUŁA, czyli o czym jest serial...

 Zła Królowa rzuca klątwę na wszystkie postacie z bajek, przez co zostają one przeniesione do świata, w którym nie ma magii - do Storybrooke. Klątwa sprawia, iż zostają im odebrane wszystkie wspomnienia i nikt nie pamięta, kim naprawdę jest. Jedynym ratunkiem jest dla nich dziecko Śnieżki i Księcia z Bajki - Emma - zrodzona z najsilniejszej mocy, jaką jest prawdziwa miłość. W dniu dwudziestych ósmych urodzin zostaje sprowadzona do miasteczka przez "prawdziwie wierzącego", by móc złamać klątwę rzuconą przez Złą Królową i przywrócić wspomnienia wszystkim mieszkańcom Storybrooke.

Serial opowiada różne historie, które dorosłym mogą się wydawać jedną, wielką bujdą. Znajdziemy tam koleje losu Śnieżki, Księcia z Bajki, Złej Królowej, Kopciuszka, Czerwonego Kapturka, Belli, Rumplestiltskina, Hooka, Pinokia, Piotrusia Pana, Jasia i Małgosi czy też Robin Hooda, które przeplatają się ze sobą, tworząc historie, o których jeszcze nigdy nie słyszeliśmy. Osobiście uważam, że każdemu należy się powrót do miejsca, w którym rzeczywistość i przyziemność zostają zastąpione przez dziecięcą wyobraźnię - do świata bajek - dlatego też serial tak bardzo mnie wciągnął.



Serial oferuje nie tylko powrót do świata baśni i wiary w szczęśliwe zakończenia oraz to, że dobro zawsze zwycięża zło, ale także pokazuje, że warto postępować właściwie i że każdy czyn ma swoje konsekwencje (serialowe: każda magia ma swoją cenę). Myślę, że spokojnie można czytać historie dosłownie. Można też zagłębiać się w świat bajek i czytać między wierszami. Jestem przekonana, że każdy wyczytałby dla siebie coś innego i, być może, odnalazłby siebie w którejś z serialowych postaci.


Do zapoznania się z "Once Upon A Time" zachęca także obsada. Ginnifer Goodwin w roli Śnieżki nie jest już ciapowatą Rachel z "Pożyczonego narzeczonego", Jennifer Morrison jako Emma w końcu zaczęła odcinać się od roli słodkiej Cameron z "Doktora House'a", Josh Dallas jako Książę z Bajki sam w sobie zdaje się uosabiać postać, którą gra. Najlepiej oglądało mi się jednak Złą Królową, którą odegrała Lana Parrilla - od słodkiego, niewinnego dziewczęcia po bezwzględną, zimną osobą bez serca; Hooka, w którego wcielił się Colin O'Donoghue - świetna kreacja Irlandczyka; Rumplestiltskina, którego zagrał Robert Carlyle, i choć nie wiedziałam tego aktora w innych filmach czy serialach, mam wrażenie, że to jest rola jego życia, gra po prostu genialnie!, a także Piotrusia Pana, w którego wcielił się Robbie Kay, mający zaledwie 18 lat. Jak widać, same czarne charaktery... Przyjemnie patrzyło się także na Łowcę, w którego wcielił się Jamie Dornan. Jednak największymi atutami serialu są efekty specjalne oraz muzyka skomponowana przez Marka Ishama, w której zakochałam się od pierwszej nuty.

Oto jak zaczęła się cała historia...


 Z całego serialu podobają mi się także niektóre kostiumy - kreacje Śnieżki są naprawdę fajne, a także czerwona suknia księżniczki Lei z finału trzeciego sezonu.

Myślę, że "Once Upon A Time" to fajna odskocznia od rzeczywistości i możliwość powrotu do czasów dzieciństwa, gdy wszystko było możliwe, a szczęśliwych zakończeń nigdy nie brakło. Zdaję sobie sprawę, że wielu osobom serial ten nie przypadnie do gustu. Mnogość kwestii o prawdziwej miłości i o tym, że zawsze należy o nią walczyć z pewnością niektórych będzie przyprawiała o mdłości, jednak mnie w ogóle to nie przeszkadzało. Jako romantyczka uwielbiam takie rzeczy, choć realia nieco się odcinają od tego, co można zobaczyć w serialu. 

W każdym razie, jestem zachwycona produkcją amerykańskiej stacji ABC i wiem, że na trzecim sezonie nie poprzestanę. Jeśli czujecie, że to serial dla was, nie wahajcie się zobaczyć pierwszy odcinek! A nuż wam się spodoba! :)

Pozdrawiam, Inka

sobota, 16 sierpnia 2014

Kwiaty na poddaszu

Cześć! "Kwiaty na poddaszu" to zapewne jeden z tych tytułów, o których wiele słyszeliście, który w jakiś sposób utkwił w waszej pamięci; to książka tak kontrowersyjna, szczególnie, jeśli zwróci się uwagę na rok, w którym powstała i została wydana, a następnie przetłumaczona na wiele języków. Ostatnio miałam okazję ją przeczytać, jednak ciężko było mi zebrać się do kupy, aby napisać jakąś sensowną recenzję, która oddałaby wszystkie emocje, które wiązały się z przeczytaniem tejże książki.


Książka napisana przez Virginię Cleo Andrews to historia czwórki rodzeństwa - Christophera, Cathy, Carrie i Cory'ego - którzy po śmierci ukochanego ojca są zmuszeni opuścić dom i wygodne życie, które wiedli do tej pory i przenieść się wraz z matką do domu babki, o której przez całe swoje życie nie słyszeli ani jednego słowa. Dzieci w tajemnicy przed złowrogim dziadkiem zostają umieszczone w jednym pokoju połączonym z poddaszem do czasu, aż ich matka odzyska miłość ojca, którą utraciła w młodości. Niestety nie wszystko jest tym, czym się wydaje... Dni mijają jeden za drugim, czas płynie coraz wolniej, a obiecane szybkie opuszczenie pokoju przeciąga się coraz bardziej i bardziej. Dodatkowo Christopher i Cathy niebezpiecznie zaczynają się do siebie zbliżać...


Przyznam się, że zanim trafiłam na książkę, obejrzałam film - nowszą wersję z 2014 roku. Wtedy uznałam, że nie jest jakiś fascynujący, ale nie był też zupełnie beznadziejny. Dopiero po sięgnięciu po wersję papierową miałam okazję zorientować się, jak wiele straciłam poprzez samo oglądanie. Co jednak ciekawsze, obejrzenie filmu nie przeszkodziło mi w żaden sposób wyobrazić sobie postaci na swój własny sposób. "Kwiaty na poddaszu" czytało mi się szybko i niezwykle przyjemnie. Już dawno nie miałam w ręku książki, która tak szybko by się czytała. W pewnym momencie zobaczyłam, że to już koniec i sama nie mogłam w to uwierzyć. Lektura zajęła mi zaledwie jeden dzień.

Książka wzbudziła we mnie wiele skrajnym emocji, poczynając od ogromnej niechęci do matki Cathy i reszty rodzeństwa, która zamknęła swoje dzieci w jednym pokoju na wiele lat, głodziła je, nie pozwalała wychodzić na dwór, jedno z nich doprowadziła - niestety - do śmierci, przy czym sama miała czelność pławić się w luksusach, wydawać przyjęcia, codziennie chodzić w nowym stroju, wyjść ponownie za mąż, a następnie zapomnieć o tym, co w jej życiu powinno być priorytetem. Która matka zrobiłaby coś takiego? To pierwsza rzecz, która stała się dla mnie tematem wiodącym od jakiejś nieogarniętej przeze mnie złości wprost do oburzenia a nawet zniesmaczenia.

Kolejnym tematem, równie kontrowersyjnym, stały się dwa związki kazirodcze. Po pierwsze - córki z młodszym bratem ojca, a następnie między rodzeństwem - siostrą i bratem. Jakkolwiek nie mieści się to w głowach, coś takiego się tam wydarzyło. To właśnie sprawiło, że "Kwiaty na poddaszu" stały się dla mnie "dziwną" książką. Właściwie autorka cały czas była przeciwna kazirodczemu związkowi, przynajmniej ja odniosłam takie wrażenie. Narratorem była w końcu Cathy, która wiedziała, że cała ta farsa jest zła. Nie zabrakło jednak usprawiedliwień jako takich, krótko mówiąc: miłość nie wybiera i spada na nas jak grom z jasnego nieba. Wiele się nad tym zastanawiałam i nie doszłam do żadnej konkluzji. Z jednej strony jak można winić Cathy i Chrisa, którzy byli zamknięci przez tak długi czas z dala od rówieśników, musząc nieść na barkach obowiązek wychowania Carrie i Cory'ego, opiekowania się nimi, matkowania, zapewniania im rozrywek...? Z drugiej - przecież to nienormalne, niedorzeczne, no i chore...


Mniejsza jednak z tym. W pewnym momencie rodzeństwo zdało sobie sprawę z tego, co się dzieje i jaka jest ich sytuacja i postanowili uciec. Czy im się udało? Jak powiodły się ich koleje losu? Jeśli jesteście ciekawi, sięgnijcie po "Kwiaty na poddaszu"! Nie bez powodu ta książka zrobiła wokół siebie tyle szumu... Nie bez powodu zbiera tak wysokie oceny i pochlebne opinie... Nie bez powodu na długo pozostaje w pamięci... Polecam wam ją z całego serca! Uważam, że warto.

Pozdrawiam, Inka

wtorek, 5 sierpnia 2014

Lato drugiej szansy

Cześć! Wakacje od zawsze były dla mnie czasem nadrabiania wszystkiego: książek, które chciałam przeczytać, filmów, które chciałam obejrzeć, przepisów, które chciałam wypróbować... Te wakacje są jednak troszeczkę inne. Nadal nadrabiam mnóstwo rzeczy, jednak nie w takich ilościach, jak robiłam to do tej pory. Możliwe, że to dlatego, iż stałam się teraz bardziej wybrednym czytelnikiem, widzem i smakoszem. W każdym razie przez ostatnie trzy dni czytałam książkę, której tak bardzo nie chciałam skończyć, że kiedy dotarłam na ostatnią stronę, byłam wręcz zdumiona, że to już koniec, że wszystko zostało już napisane i czas pożegnać się z bohaterami "Lata drugiej szansy"...


"Lato drugiej szansy" to historia nastoletniej Taylor Edwards, której życie komplikuje się w dniu jej siedemnastych urodzin, gdy dowiaduje się o nieuleczalnej chorobie ojca. Jednym z jego ostatnich życzeń jest pragnienie spędzenia wspólnych wakacji w domku letniskowym nad jeziorem, w którym ostatni raz byli pięć lat wcześniej. Taylor zostawiła tam wówczas niepoukładane sprawy i niewyjaśnione konflikty, do których za żadne skarby świata nie chce powracać. Jednak nie ma wyboru... Musi wrócić do domku nad jeziorem w Lake Pheonix i spędzić najgorsze, jak to sobie wyobrażała, wakacje w miejscu, w którym duchy przeszłości będą się za nią ciągnąć na każdym kroku...

Powieści takie jak ta, napisana przez Morgan Matson, mają w swoim pakiecie wszystko - łącznie z podbijaniem serc czytelników. Gdy czytałam opis "Lata drugiej szansy" wydawało mi się, że będzie to zwyczajna młodzieżówka: przeciętna nastoletnia dziewczyna, niedogadująca się ze swoim rodzeństwem, napięta atmosfera w domu spowodowana chorobą ojca, wakacyjny romans, przeszłość niedająca o sobie zapomnieć, jednak z przyjemnością muszę stwierdzić, że się myliłam. Powieść Matson nie jest po prostu książką. To historia pisana od serca i prosto z serca. Emocje przeplatają się w niej raz za razem, nie pozwalając czytelnikowi oderwać się od lektury. Jest to jedna z tych książek, które pozostają w twojej pamięci na dłuższy czas i skłaniają cię do zastanowienia się nad swoim życiem.

Muszę dodać, że książka pani Matson jest jedną z tych powieści, które mają swój własny i niepowtarzalny czar i oddziałują na czytelnika na swój niekontrolowany i niezrozumiały dla mnie sposób. Nie wiem, czy kiedykolwiek w swoim życiu przeżyliście coś takiego, że nachodzi was nagle jakaś myśl, a wraz z nią świadomość, że przecież już gdzieś widzieliście coś podobnego. Potem przychodzi pytanie: ale gdzie? I odpowiedź: pewnie w jakimś filmie. Dalej przeszukujecie najskrytsze zakamarki w swojej głowie i dokładnie widzicie te obrazy. Jesteście przekonani, że to musiał być film. Szperacie w internecie, pytacie znajomych, ale oni nie wiedzą, o jaką produkcję może ci chodzić. I wtedy, tuż przed zaśnięciem, gdy czarna noc zalewa świat i tylko blask pojedynczych gwiazd rozświetla drogę, przypominasz sobie, że to wcale nie był żaden film, ale ta niezwykła i niepowtarzalna książka i że to twoja wyobraźnia stworzyła te obrazy sama. Właśnie tak działało na mnie "Lato drugiej szansy". Jakbym oglądała film, choć to wcale nie był film...

Polecam wam powieść Morgan Matson z całego serca. To historia, która wami zawładnie. Być może pokaże wam, że istnieją różne punkty widzenia, różne perspektywy, a wy patrzyliście tylko z jednej strony. Możliwe, że uświadomi wam, że czas na tej ziemi jest ograniczony i należy go dobrze wykorzystać, zanim zostanie wam odebrany. Istnieje szansa, że dzięki tej książce dostrzeżecie, że przecież wszystko jest możliwe, ale przede wszystkim, że każdy człowiek zasługuje na drugą szansę. Polecam gorąco!

Inka

wtorek, 22 lipca 2014

La Belle & la bête

Cześć! Ostatnio coraz częściej słyszy się o ekranizacjach słynnych baśni. Niedawno nakręcono "Czarownicę" z Angeliną Jolie w roli głównej, o "Królewnie Śnieżce" i "Królewnie Śnieżce i Łowcy" było głośno jakieś dwa lata temu, natomiast w przyszłym roku ma wyjść najnowsza ekranizacja "Kopciuszka" z Lily James i Richardem Maddenem w rolach głównych. Niemniej jednak wszystkie te produkcje były, są i będą amerykańskie i bardzo często są do siebie w jakiś sposób podobne. Ciężko zachwycić i oczarować widza, który widział już prawie wszystko. A jednak... niektórym wciąż się to udaje. Takim człowiekiem był reżyser najnowszej wersji "Pięknej i bestii" - Christophe Gans.


Znacie kogoś, kto nigdy nie słyszał historii pięknej Belli oraz bestii? O ojcu, który zerwał różę z pałacu bestii, by podarować ją najukochańszej córce? O poświęceniu Belli, która zdecydowała się zająć miejsce ojca i "spłacić" jego dług? O księciu zamienionym w bestię? Jedna historia, którą łączą te same wątki, a jednak w różnych regionach Francji w niektórych momentach baśń jest zupełnie odmienna od wersji, którą znamy. Tak to już bywa z baśniami ludowymi. W każdym razie "Piękna i bestia" wyreżyserowana przez Christophe Gansa niewiele różni się od wersji, którą wszyscy znamy. Rozwinięto w niej wątek trzech synów oraz poświęcono mu naprawdę dużo czasu, przez co traci wątek rozkwitającej miłości Belli i bestii, a powód, dlaczego książę został zamieniony w bestię, jest znacznie inny od tego, który sama znałam. Niemniej jednak, reszta jest praktycznie taka sama.



Film został świetnie zrobiony pod względem graficznym. Już oglądając sam zwiastun, wiedziałam, że we francuskiej ekranizacji "Pięknej i bestii" przyjdzie mi się zakochać. Do tego cudowne, bajkowe kostiumy. Bella mogła urzekać widza sama w sobie, ale jej suknie naprawdę zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Tutaj głęboki ukłon w stronę Pierre-Yves'a Gayrauda. Dodatkowo muzyka - delikatna, piękna, miód na moje ucho. Wcześniej nie miałam okazji słuchać kompozycji Pierre'a Adenota, ale po "Pięknej i bestii" jestem nim zachwycona.

Kunszt aktorski zaserwowano na wysokim poziomie, może nie na miarę Oscara, jednak, muszę przyznać, że gra aktorów była całkiem niezła. Szczególnie doceniam Léę Seydoux wcielającą się w postać Belli. Wcześniej miałam okazję zobaczyć ją w "Życiu Adeli", ale była to zupełnie inna rola. Podczas gdy Lea jest ucieleśnieniem niewinności i piękna, Vincent Cassel wcielający się w postać bestii staje się symbolem męskości, a nawet swego rodzaju zwierzęcości. Niemniej jednak ta para spisała się świetnie i przekonali mnie w swoich rolach.


Jedyne, co ciągle nie daje mi spokoju, to fakt, że reżyser tak mało miejsca poświęcił wątkowi rozkwitającej miłości Belli i bestii. Głupotą był dla mnie moment, w którym bestia ratuje życie Belli, następnie pozwala jej wrócić na jeden dzień do domu, a ona, jakby nigdy nic, zaczyna zachowywać się niemal jak kokietka. To mnie nie przekonało. Uważam, że z: "Nienawidzę cię! Brzydzę się tobą!" po zaledwie kilku minutach nie można przejść do: "Kocham cię i chcę spędzić z tobą całe życie.".

Niemniej jednak francuska ekranizacja "Pięknej i bestii" bardzo mi się podobała. Polecam wam obejrzeć film - robi wrażenie. Jest naprawdę zjawiskowy. A na zakończenie mam dla was zwiastun, żeby wam w ciemno nie proponować filmu, który może się wam nie spodobać.


Pozdrawiam, Inka

sobota, 19 lipca 2014

Salem

Cześć wszystkim! Jak tam wasze wakacje? Pełne wrażeń i niesamowitych przygód, a może nieco nudnawe i niezbyt emocjonujące...? Wakacje to dobry czas, żeby wypełnić część swoich planów; zrobić rzeczy, na które nie miało się czasu podczas roku szkolnego. W te wakacje obiecałam sobie skończyć oglądać "Salem". Byłam nieco do tyłu, ale szybko podgoniłam kilka odcinków i wkrótce nie mogłam doczekać się finału.


"Salem" to jeden z nowszych seriali stacji WGN America. Obecnie jest emitowany w Polsce przez stację Fox Polska. Akcja serialu toczy się w XVII wieku. (Tutaj pewnie od razu kojarzy wam się słynny proces czarownic z 1692 roku.) Opowiada on historię Johna Aldena, weterana wojennego, który wraca do rodzinnego miasteczka, tytułowego Salem, aby przekonać się na własnej skórze, że miasto zostało opanowane przez czarownice; Mary Silbey, żony najbardziej wpływowej osoby w Salem, która niegdyś miała romans z kapitanem Aldenem oraz Cottona Mathera, wielebnego, który początkowo walczy z czarownicami równie zawzięcie jak jego ojciec - wielebny Increase Mather, a z czasem zaczyna tracić wiarę w to, że ta walka ma jakikolwiek sens...


"Salem" urzekło mnie od samego początku, przede wszystkim swoim niesamowitym klimatem. Wiele oczekiwałam od tej produkcji i muszę przyznać, że nie zawiodłam się. Serial ma swoje słabe punkty, ale ma też wiele mocnych stron. Akcja rozgrywa się naprawdę szybko. Jedno wydarzenie ciągnie za sobą kolejne. Fabuła wciąga. Po jednym odcinku chcesz obejrzeć następny. Chcesz wiedzieć, co będzie dalej. Podobają mi się suknie z epoki oraz muzyka. Jedyne, co naprawdę kuleje, to gra aktorska. Shane West, którego swego czasu lubiłam za "Szkołę uczuć", w "Salem" co najmniej mnie zawiódł. Wiecznie ta sama pochmurna mina, ten sam głos, to samo spojrzenie. Nie, nie i jeszcze raz nie! Tamzin Merchant, czyli serialowa Anna Hale, jest strasznie irytująca. Iddo Goldberg również nie zachwyca, ale najgorsza jest zdecydowanie Janet Montgomery grająca Mary Sibley. Już w "Przygodach Merlina" było widać, że nie będzie z niej wielkiej aktorki, a kolejne produkcje tylko utwierdzały mnie w tym przekonaniu, ale w "Salem" jest po prostu tragiczna. Z jej twarzy nie można wyczytać nic, żadnych emocji. Tylko te oczy coś tam w sobie mają. Gniew, frustrację, przerażenie. Mam wrażenie, że Janet gra tylko oczami. Sytuację ratuje świetnie zagrana postać Cottona Mathera przez Setha Gabela oraz ciekawie zagrana postać Marcy Lewis przez Elise Eberle, choć co do tej ostatniej, to muszę przyznać, że postać Marcy jest tak wkurzająca, że momentami wszystko psuje.



Dodam jeszcze, że bardzo podoba mi się czołówka serialu. Lubię zwracać uwagę na takie niuansiki, a na czołówki to już szczególnie. Powiem tak, jeżeli jesteście zainteresowanie tematem czarownic, lubicie któregoś z wymienionych wyżej aktorów, fascynuje was Salem i jego sekrety, szukacie serialu z niezwykłym klimatem albo po prostu czujecie, że potrzebujecie serialu, przy którym będzie mogli się odprężyć (bez ogromnych oczekiwań!), to "Salem" jest idealną pozycją dla was. Przyznam się szczerze, że zawiódł mnie finał sezonu. Reżyser oraz scenarzyści "Salem" nie są dobrzy w robieniu cliffhangerów. To, co pokazali w ostatnich minutach, było po prostu tanie, przewidywalne, bez wielkich emocji. Jedynym zdaniem: tyle było hałasu na początku o Wielki Rytuał i całą resztę, a potem widzowie dostają taki finał. W każdym razie, chociaż Anna trochę narozrabiała.

Podsumowując, jeśli jesteście zainteresowani "Salem", koniecznie obejrzyjcie ten serial! Moim zdaniem, warto :)

Pozdrawiam, Inka

czwartek, 10 lipca 2014

Dama w opałach

Cześć! Dawno, dawno temu pisałam wam o mojej fascynacji Jane Austen, jej twórczością i okresem regencji. (Było to przy recenzji filmu "Austenland".) Od tamtego wpisu minęło sporo czasu, jednak po lekturze "Damy w opałach", na którą zupełnie przypadkowo natknęłam się w sobotę w bibliotece i musiałam ją wypożyczyć, bo inaczej chyba bym nie przeżyła, zdecydowałam się do "Austenland" powrócić, zwłaszcza dlatego, że wspomniany wyżej film, będący ekranizacją książki Shannon Hale o tym samym tytule, która nie została jeszcze wydana w Polsce, bardzo przypominał mi powieść Karen Doornebos i na odwrót. Mówiąc prościej, "Dama w opałach" zdecydowanie przypominała mi "Austenland", jednak z kilkoma odstępstwami.


"Dama w opałach" opowiada historię Chloe Parker, rozwódki z ośmioletnim dzieckiem, żyjącą w świecie marzeń, wierzącą w jedyną i niepowtarzalną miłość i czekającą na swojego księcia na białym koniu. Jej ideałem jest, oczywiście, pan Darcy - bohater "Dumy i uprzedzenia", a ulubionym filmem produkcja BBC z 1995 r., w której główną rolę zagrał Colin Firth. Chloe jest zafascynowana twórczością Austen i światem, w którym żyła pisarka, jednak rzeczywistość jest zupełnie inna - trzeba w niej płacić rachunki, zarabiać na utrzymanie, prowadzić chylącą się ku upadkowi firmę i zabezpieczyć przyszłość jedynego dziecka. Jakby tego było mało były mąż Chloe wraz z nową partnerką życiową pragną spędzać więcej czasu z Abigail. Dlatego też główna bohaterka decyduje się wziąć byka za rogi i zgłasza się do kręconego w Anglii reality show - "Randka z panem Darcym", w którym główną nagrodą są pieniądze, rozwiązujące większość jej problemów.

"Dama w opałach" niezwykle przypomina "Austenland" i przez chwilę byłam przekonana, że powieść Karen Doornebos to zwykły plagiat. W końcu "Austenland" zostało napisane kilka lat wcześniej, niemniej jednak, mimo wielu niepokojących podobieństw, książki okazały się być nieco inne. W obu powieściach główne bohaterki są to Amerykanki zakochane po uszyw panu Darcym, widzą w nim ideał mężczyzny, uwielbiają Jane Austen i epokę, w której żyła, podobają im się maniery, umizgi, stroje, tańce - po prostu wszystko. Obie szukają także prawdziwej miłości i pragną przekonać się na własnej skórze jak wyglądało życie w epoce regencji. Obie przeżywają także straszliwe rozczarowanie, wydają ostatnie oszczędności na bilety do Anglii, zakochują się w dwóch facetach na raz, dają się nabrać na sztuczki i triki i rezygnują z życia w świecie marzeń, który, prawdę mówiąc, w ogóle nie istnieje. Podobieństw jest mnóstwo. Muszę przyznać, że widziałam je na każdym kroku. Różnicą było to, że bohaterka "Damy w opałach" była rozwódką, miała dziecko, problemy finansowe i wzięła udział w reality show. Reszta niewiele się różni.

Gdybym nie miała wcześniej w ręce "Austenlandu" i nie widziała filmu, "Dama w opałach" spodobałaby mi się jak nigdy wcześniej. Niestety, czytając książkę pani Doornebos, miałam wrażenie deja vu. Lektura była przyjemna, aczkolwiek niezwykle przewidywalna. Śledziłam losy Chloe z uwagą, a jednak już na samym początku znałam zakończenie powieści. "Dama w opałach" nie zachwyciła mnie w stopniu, w jakim tego od niej oczekiwałam. Liczyłam na powiew świeżości, ale po prostu się przeliczyłam. Myślę, że fanki "Dumy i uprzedzenia" oraz twórczości Jane Austen znajdą w tej powieści coś dla siebie. Może nawet odnajdą cząstkę siebie w głównej bohaterce. Mimo to, jeśli oczekujecie czegoś więcej, niż tylko lekkiej, zabawnej i przyjemnej lektury, nie sięgajcie po "Damę w opałach".

Pozdrawiam, Inka

niedziela, 29 czerwca 2014

Cumbia Ninja

Cześć wszystkim w ten piękny, wakacyjny, niedzielny dzień! Przyznam, że wróciła mi wena na pisanie i dzielenie się z innymi swoimi przemyśleniami, dlatego też zdecydowałam się na nową notkę. Dziś opowiem coś pokrótce o serialu, który zrobił na mnie niemałe wrażenie, a mianowicie o "Cumbii Ninji"


Jak trafiłam na serial?

Już od dawna poszukiwałam w internecie czegoś nowego, interesującego, niebanalnego, no i - przede wszystkim - hiszpańskiego. Amerykańskie seriale zaczęły mnie już nużyć. Ciągle te same motywy, banalne historie, przeciętna gra aktorska, te same twarze... Co prawda, mam kilka perełek, z których ciężko jest mi zrezygnować ("Hart of Dixie", "Teen Wolf", "Beauty and the Beast" - choć ostatni sezon jest naprawdę słaby, "Sleepy Hollow", "Under the Dome", a ostatnio: "Salem" i "Penny Dreadful"), mimo to żaden z nich nie dorównuje hiszpańskim produkcjom. "Cumbia Ninja" nie jest co prawda stricte hiszpańska, bo to produkcja kolumbijska, jednak wszyscy mówią w tym cudownym, dźwięcznym i miłym dla mojego ucha języku. W każdym razie, zupełnie przypadkowo znalazłam odnośnik z "Hart of Dixie" na FOX Lifie do "Cumbii Ninji" i tak zaczęła się moja przygoda z tym serialem.

O czym jest "Cumbia Ninja"?

Serial nie skupia się na jednym bohaterze i jego perypetiach. Cała akcja rozpoczyna się w momencie, gdy poznajemy Juanę Carbajal - córkę wpływowego biznesmena - której cała rodzina zostaje zamordowana. Juanie udaje się przeżyć dzięki służącej, która zabiera ją ze sobą do La Coliny - dzielnicy kontrolowanej przez handlarzy narkotyków - w którym mieszka. Juana zmienia swój wygląd oraz tożsamość, staje się zupełnie nową osobą i decyduje pomścić śmierć rodziców. W tym samym czasie poznajemy Hache - chłopaka z La Coliny, który uwielbia muzykę i... zostaje liderem zespołu Cumbii Ninji. Z pomocą mistrza ninja, muzyki oraz mitycznego stworzenia Hache i jego przyjaciele będą walczyć o spokój i utrzymanie bezpieczeństwa w dzielnicy, w której mieszkają.


Co mi się najbardziej podoba w serialu?

Po pierwsze - fabuła i cała historia. Jak to bywa w moich ulubionych serialach, tak i w "Cumbii Ninji" nie brakuje tajemniczego morderstwa, a nawet dwóch (z każdym kolejnym odcinkiem jest ich coraz więcej) oraz dziwnych zniknięć. Zarówno Juana, jak i Hache pragną sprawiedliwości i prawdy i spróbują dowieść jednego i drugiego na swój własny sposób. Po drugie - świetne, barwne i z pewnością niepapierowe postacie. Po trzecie - bardzo podobała mi się gra aktorska. Po czwarte - muzyka. Nie znoszę rapu i hip-hopu, ale w piosenkach Cumbii Ninji się po prostu zakochałam.

Aktorzy i ich role

Ricardo Abarca wciela się w rolę Hache. Nie jest to jego pierwsza większa rola, ale, szczerze powiedziawszy, nigdy nie widziałam go w żadnym innym serialu. Brenda Asnicar zagrała Juanę. W rolę Bitboxa - przyjaciela Hache - wcielił się Ignacio Meneses. Tumbę - perkusistę Cumbii Ninji - zagrał Julio Nava. Chopina - klawiszowca zespołu (i chyba jednego z przystojniejszych facetów grających w serialu) - zagrał Nikolas Rincon. W rolę Karate wcielił się Sebastian Rendon, zaś mistrza ninja - Xiang Wu - zagrał Victor Jimenez. Jest jeszcze wiele postaci, które pojawiły się w serialu i także odegrały większe znaczenie, ale nie będę wypisywała już imion i nazwisk tych aktorów.


Jest jeszcze jedna wersja piosenki "Ojos En La Espalda" - w której śpiewa także Brenda, jednak ta podoba mi się bardziej. Poniżej przedstawiam wam jeszcze jedną piosenkę pod tytułem "Somos Niebla".


Jeśli spodobał wam się opis, koniecznie musicie obejrzeć "Cumbię Ninję"!
Osobiście się nie zawiodłam. Pierwszy sezon ma tylko 13 odcinków, drugi jest kręcony na bieżąco i pojawi się w telewizji koło września. Już nie mogę się doczekać!

Pozdrawiam, Inka

środa, 25 czerwca 2014

Podsumowanie czerwca

Cześć! Już dawno nie pisałam, ale już wkrótce wakacje, więc mam nadzieję, że się to zmieni. Od dłuższego czasu chciałam dodać kilka recenzji, ale zawsze jakoś mi to nie wychodziło, dlatego zdecydowałam się na notkę podsumowującą, w której znajdzie się wszystko to, co przeczytałam i obejrzałam w czerwcu.

"NIESKOŃCZONOŚĆ"
Holly-Jane Rahlens


Książkę otrzymałam w prezencie bożonarodzeniowym, czyli jakieś pół roku temu. Ciągle obiecywałam sobie, że się za nią zabiorę, ale jako human musiałam ciągle czytać coś z romantyzmu, pozytywizmu, Młodej Polski. Jakieś dwa miesiące temu sięgnęłam po "Nieskończoność" i doszłam do połowy. Niestety, musiałam przerwać lekturę ze względu na "Przedwiośnie". Ale wróciłam do niej dwa tygodnie temu i na nowo zostałam wciągnięta do świata Finna i Eliany. "Nieskończoność" to niesamowita powieść, która skradła nie tylko większą część mojego wolnego czasu, ale także serce. Większość książek o miłości jest dość płytka, ale powieść pani Rahlens była wspaniała. Dodatkowo motyw podróży w czasie - zdecydowanie na plus. Jestem mile zaskoczona "Nieskończonością" i polecam ją każdemu czytelnikowi. Powieść może spodobać się nie tylko paniom, ale też panom.

"IDEALNA CHEMIA"
Simone Elkeles


Gdy tylko zobaczyłam opis "Idealnej chemii", wiedziałam, że będzie to idealna lektura dla mnie. Nie zawiodłam się ani nie rozczarowałam się. Książka jest do bólu prawdziwa. Być może świat z "Idealnej chemii" to nie to samo, co przeżywamy na co dzień, ale przecież wojny gangów, nieszczęsne zauroczenia, rodzinne konflikty istnieją cały czas, nawet jeśli sami ich nie doświadczamy. Bądź co bądź, powieść Elkeles bardzo mi się podobała. Czytałam już wiele książek o miłości dwojga nastolatków pochodzących z różnych światów, ale większość z nich była po prostu naciągana, płytka, nieprawdopodobna. Tym razem wszystko było na swoim miejscu. Szara rzeczywistość, okrutny świat, źli i dobrzy ludzie, śmierć. Elkeles niczego nie pomija. Szczególnie uderzyła mnie scena, w której Alex decyduje się odejść z Latynoskiej Krwi i przechodzi przez szereg najróżniejszych fizycznych tortur. (Żeby to zrozumieć, trzeba przeczytać książkę.) Polecam "Idealną chemię" nastolatkom - i dziewczynom, i chłopakom. Głównie dlatego, że autorka poruszyła problem inności oraz tego, jak stereotypowo można postrzegać innych, podczas gdy rzeczywistość jest zupełnie inna. Elkeles uczy jak mówić "NIE" uprzedzeniom.

"PŁATKI NA WIETRZE"

 

Odkąd zobaczyłam nową wersję "Kwiatów na poddaszu", nie mogłam doczekać się jej telewizyjnej kontynuacji. Przyznam, że "Płatki na wietrze" nie zachwyciły mnie tak samo jak pierwsza część, ale nie były dużo gorsze. Interesująca fabuła, dobra gra aktorska, nastrajająca muzyka - wszystko przemawiało na korzyść filmu. Po obejrzeniu byłam nawet zaszokowana faktem, że Heather Graham potrafi coś zagrać. Chyba nie zgrzeszę, jeśli powiem, że ta aktorka to drewno i w ogóle nie potrafi grać. W każdym filmie jest taka sama. Do tej pory żadna rola w jej wykonaniu mnie nie przekonała. W "Płatkach na wietrze" w końcu mogła się wykazać. Mam na myśli ostatnią scenę w domu wariatów. O tak, chyba w tym momencie pani Graham mogła poczuć się spełniona. W ciągu tej jednej minuty udało jej się mnie przekonać. Jeśli widzieliście "Kwiaty na poddaszu" bądź czytaliście książki, spróbujcie także obejrzeć film. A nuż wam się spodoba.

"MIŁOŚĆ BEZ KOŃCA"


Książka Scotta Spencera została już przeze mnie zamówiona i czekam, aż w końcu będę mogła ją przeczytać. Mimo że nie miałam okazji po nią sięgnąć do tej pory, zdecydowałam się obejrzeć film o tym samym tytule w reżyserii Shana Feste'a. Muszę przyznać, że produkcja całkiem mi się podobała. (Tak, wiem, już czytałam, że zupełnie nie przypomina książki, ale to jeszcze lepiej dla mnie. W końcu najlepsza część ciągle przede mną!) Nie lubię Alexa Pettyfera, który zagrał Davida, a Gabriella Wilde, którą wcześniej miałam okazję zobaczyć w "Carrie", nie zapowiadała się jako aktorka roku. W każdy razie, już od pierwszych minut wciągnęłam się w całą historię. Byłam zaskoczona tym, że w ogóle nie przeszkadzała mi gra aktorska, która może nie powalała na kolana, ale nie była też mierna. "Miłość bez końca" to wcale nie błaha i lekka historyjka. W filmie ojciec Jade ma obsesję na punkcie Davida i Jade i robi wszystko, by ta dwójka nie była ze sobą. Mówiąc wszystko, mam na myśli wszystko, żadnych zahamowań. Pan Butterfielfd to zdecydowanie najczarniejszy charakter w "Miłości bez końca". Nie chcę się rozpisywać na temat fabuły. Mogę wam tylko powiedzieć, że najbardziej zawiodła mnie jedna rzecz: zakończenie.
Spoiler: Jakoś nie mogłam uwierzyć w przemianę ojca Jade. W jednej chwili nienawidzi Davida i chce go zabić, a w następnej pomaga mu się wydostać z płonącego domu. Gdyby złożyć całą fabułę w jedno, ta scena w ogóle tam nie pasuje. Chyba byłoby lepiej, gdyby do końca został czarnym charakterem. Cóż, takie zakończenie nie zachwyciłoby jednak zbyt wielu widzów, bo happy end musi być...
Film jest całkiem niezły. Jeśli chcecie się dobrze bawić przez dwie godziny i zapomnieć o Bożym świecie, "Miłość bez końca" to zdecydowanie produkcja dla was. A na zakończenie jedna z piosenek, która pojawiła się w filmie:


"FAKING IT"


Serial, co prawda, zaczął swoją emisję w kwietniu, jednak zakończył ją w czerwcu, dlatego też zdecydowałam się coś o nim napisać. Opowiada historię dwóch przyjaciółek - Amy i Karmy - które decydują się udawać parę lesbijek, aby zdobyć popularność w liceum. Opis wydaje się być płytki, fabuła też, a jednak "Faking it" miło mnie zaskoczył. Przyjemnie oglądało się te 8 odcinków. Do tego gra aktorska - całkiem niezła. Zobaczenie Gregga Sulkina z innej strony było naprawdę przyjemne, głównie dlatego, że ten dzieciak kojarzył mi się tylko z przystojną twarzą, a teraz można było go zobaczyć jako początkującego aktora. Ogółem, "Faking it" nie spodoba się wszystkim, dlatego nie będę go polecała. Mimo to, serial jest naprawdę fajny, dlatego warto się z nim zapoznać.

Mój czerwiec nie był jakiś powalający, ale coś tam zrobiłam. W tym roku czytanie książek zdecydowanie u mnie podupadło, jednak podbudowuję się tym, że jak coś czytam to jest to raczej ambitne. ("Idealna chemia" tego nie potwierdza, ale mam za sobą "Złodziejkę książek", "Zbrodnię i karę", mnóstwo lektur - same wartościowe pozycje.) To chyba tyle. Dzielcie się w komentarzach swoimi spostrzeżeniami.

Pozdrawiam, Inka

poniedziałek, 19 maja 2014

Opening Credits

Cześć! Tym razem notka serialowa. Chyba dlatego się tutaj pojawia, bo od dawna chciałam się podzielić z czytelnikami bloga moimi odczuciami odnośnie czołówek seriali. Poza tym serialowy sezon dobiega końca (przynajmniej dla większości produkcji, które oglądam), dlatego to będzie moje małe pożegnanie z produkcjami, zwłaszcza że w przyszłym roku czeka mnie matura i właściwie nie będę miała na nie czasu. No to do dzieła!

VIKINGS


Czołówka "Wikingów" od samego początku przykuła moją uwagę. Nie tylko poprzez samo wykonanie i muzykę, która strasznie mi się podoba. Jest to utwór Fever Ray pod tytułem "If I Had a Heart". Mimo iż został on zaklepany do czołówki "Vikings", pojawiał się też w pojedynczych epizodach innych seriali. W każdym razie czołówka ma swój nordycki klimat i dlatego tak bardzo mi się podoba.

TEEN WOLF


Czołówka "Nastoletniego Wilkołaka" zmieniała się co sezon. Od samego początku podobała mi się muzyka, choć muszę przyznać, że czołówka z pierwszego i drugiego sezonu jakoś nie przykuła mojej uwagi. Dopiero sezon 3A mile mnie zaskoczył, no i tak już zostało. Czołówka jest naprawdę świetna i, na swój sposób, klimatyczna.

MERLIN


W czołówce "Przygód Merlina" uwielbiam dosłownie wszystko - przedstawienie, muzykę. Ta muzyka ciągnie się za mną od gimnazjum i do tej pory mi się nie znudziła. Uwielbiam ją! Zresztą cały serial wywarł na mnie pozytywne wrażenie, no i czołówka także. Wprowadza w ten średniowieczny klimat: zamek, król, smoki, miłość. Wszystko, czego można oczekiwać od dobrego serialu fantasy.

GRAN HOTEL


Czołówka "Gran Hotelu" nie jest jakaś zachwycająca, za to sam serial i muzyka chwyciły mnie za serce. Uwielbiam je! Kino hiszpańskie jest tak dobrze zrobione, że aż szkoda byłoby tracić czas na seriale, które praktycznie żadnych wartości nie mają. A przy "Gran Hotelu" można się chociaż świetnie bawić!

HOUSE M. D.


Zawsze lubiłam czołówkę "Doktora House'a". Była taka, hmm..., minimalistyczna, a jednak dosadna w przekazie, a mianowicie, że jest to serial medyczny. Jeśli miałabym się kierować tą czołówką, mogłabym zaryzykować, że większość otwierających seriale czołówek, które mi się podobają, są w stylu czołówki do House'a.

BITTEN


Pewnie duża część osób przyznałaby, że czołówka jest do bani albo w ogóle nie ma w sobie niczego, na czym można byłoby zawiesić oko, a jednak mi się spodobała, dlatego postanowiłam się nią z wami podzielić.

REIGN


Jestem strasznie do tyłu z odcinkami "Reign", ale jeśli dobrze pamiętam, ostatnie czołówki były bez wprowadzenia lektora. W każdym razie, kolejna klimatyczna czołówka, która bardzo mi się podoba. Muzyka także.

SLEEPY HOLLOW


Beznadziejna wersja najlepszej czołówki, jaką w życiu widziałam. Jest genialna! Klimatyczna muzyka, klimatyczne obrazy. Czołówka oddaje zresztą klimat całego serialu. Niestety, nie udało mi się znaleźć lepszej wersji, więc dzielę się tą. Jeśli oglądaliście "Sleepy Hollow", jestem przekonana, że wiedzie, iż oryginał wygląda znacznie lepiej. Zresztą to moja ulubiona czołówka i jednocześnie ostatnia, którą wam przedstawiam.

Jeśli macie swoje ulubione czołówki, podzielcie się ze mną nimi w komentarzach!

Pozdrawiam, Inka

poniedziałek, 5 maja 2014

Adaptacje książek dla młodzieży

Cześć, cześć, cześć! Dawno mnie tu nie było. Myślę, że pewnie większość z was o mnie zapomniała :) Ale tym razem - wracam! Nie wiem, na jak długo. Nie potrafię tego określić w tej chwili, ale podczas wakacji z pewnością więcej czasu poświęcę mojemu blogowi i wam, kochani czytelnicy. Dziś przygotowałam dla was notkę o adaptacjach filmowych książek dla młodzieży. Natchnęła mnie "Niezgodna", którą miałam okazję zobaczyć wczoraj na dużym ekranie. Gdyby lepiej się przyjrzeć, ostatnio faktycznie powstaje coraz więcej adaptacji czy też ekranizacji młodzieżówek. Niektóre wychodzą całkiem dobrze, inne - beznadziejnie. Dlatego dziś przedstawię wam kilka propozycji ode mnie i napiszę coś o produkcjach, które wybrałam.

"IGRZYSKA ŚMIERCI"
"IGRZYSKA ŚMIERCI: W PIERŚCIENIU OGNIA"


Chyba ciężko byłoby znaleźć osobę, która nigdy nie natknęła się na słynną trylogię Suzanne Collins - "Igrzyska Śmierci"; osobę, o której uszy nigdy nie obiła się nazwa książek czy też imiona postaci. Jeszcze niedawno cały świat żył Igrzyskami. Plakaty - najpierw promujące książki, potem - filmy, bombardowały nas ze wszystkich stron. Trudno było ich nie zauważyć, przeoczyć je w gonitwie codzienności. Fora internetowe podzieliły się na zwolenników Peetniss i Galeniss. Co chwila wybuchały kłótnie, która para lepiej do siebie pasuje. "Igrzysk Śmierci" nie dało się przeoczyć!

Książki odniosły ogromny sukces. Adaptacja filmowa również nie pozostała w tyle. (Chyba dzięki "Igrzyskom" Jennifer stała się w końcu rozpoznawalna. To wredne, bo w "Do szpiku kości" poradziła sobie znakomicie, jednak dopiero po sukcesie "Igrzysk" ludzie zaczęli powracać do jej wcześniejszych filmów w oczekiwaniu na "W pierścieniu ognia".) W każdym razie "Igrzyska" wywarły na mnie duże wrażenie. Książka była genialna, a film...? Zdecydowanie jej dorównywał, choć ciągle trzymał się nieco z tyłu.

"Igrzyska" bardzo mi się podobały i jest to chyba jedna z najlepszych adaptacji dystopii, które do tej pory miałam okazję zobaczyć. Zarówno pierwsza jak i druga część trzymają wyrównany poziom. Nie mogę doczekać się "Kosogłosa" - szczególnie dlatego, że został on podzielony na dwie części. Dobra wiadomość jest taka, że już w listopadzie będzie można zobaczyć pierwszą część na dużym ekranie :)

"NIEZGODNA"


W przypadku "Niezgodnej" nie miałam jeszcze okazji czytać książek, jednak mam zamiar to nadrobić. Wydawać by się mogło, że adaptacja filmowa to kolejne "Igrzyska". Muszę jednak zaprzeczyć. Nie sądzę, aby sprowadzanie wszystkiego do jednej produkcji filmowej, było czymś dobrym. Jasne, w "Niezgodnej" także mamy walkę ze złem i niesprawiedliwością, młodą rewolucjonistkę, która stara się temu złu przeciwstawiać, pojawia się wątek miłosny, frakcje, będące w pewnym sensie odpowiednikiem dystryktów, ale nic więcej! 

Jako fanka dystopii muszę powiedzieć, że film bardzo mi się podobał. Nie tylko ze względu na sam charakter czy wymowę filmu, ale również dzięki grze aktorskiej, efektom specjalnym czy muzyce skomponowanej na potrzeby produkcji. Dlatego też kolejnej dystopii przeniesionej na duży ekran mówię zdecydowanie: "TAK!" i domagam się więcej :)

"DARY ANIOŁA: MIASTO KOŚCI"


Kolejna interesująca adaptacja. Tym razem także nie zdążyłam jeszcze przeczytać książek (choć pierwsze trzy części od dawna stoją już na mojej półce). Pisałam już o niej kiedyś na tym blogu, dlatego też, żeby nie zanudzać po raz kolejny, odsyłam was do mojej recenzji -> http://deep-into-the-forest.blogspot.com/2013/10/the-mortal-instruments-city-of-bones.html

"CZERWIEŃ RUBINU"


Ekranizacja bardzo mi się podobała, chociaż większość ludzie jeździła po niej, jak tylko się dało. W każdym razie, musiała się spodobać, bo tego lata na dużych ekranach zobaczymy "Błękit szafiru" (który z pewnością nie wejdzie do polskich kin). Nie mogę się doczekać! Wydaje mi się, że "Rubinrot" to jedna z lepszych produkcji o podróżowaniu w czasie i zdecydowanie całkiem dobra historia na samotny wieczór - mnie rozbawiła i od razu poprawiła humor :)

"PIĘKNE ISTOTY"


Pamiętam, że kiedy dowiedziałam się, że na podstawie książki zostanie nakręcony film, nie mogłam się doczekać, żeby zobaczyć, co z tego wyniknie. Książkę dorwałam już po obejrzeniu filmu, dlatego pierwsze wrażenie było czymś w rodzaju "no, taki sobie, mógł być". Jednak gdy przeczytałam książkę i wszystko odżyło w mojej wyobraźni, pomyślałam sobie: "no ej! przecież to była taka dobra książka; jak można było ją tak zmarnować!". Jak większość widzów, nie byłam zachwycona "Pięknymi Istotami". Myślę jednak, że dla wielu osób ekranizacja "Beautiful Creatures" umiliła czas, nawet jeśli nie chcą się do tego przyznać! Gdybym nie sięgnęła po książkę i opierała się jedynie na tym, co zobaczyłam na ekranie, film z dużą dozą prawdopodobieństwa uznałabym za "przeciętniaka". Dane mi jednak było po nią sięgnąć, czego nie żałuję, i wyrobiłam sobie nieco inną opinię. :)

Byłoby mi miło napisać coś o większej liczbie adaptacji czy ekranizacji, ale nie mam na to zbyt wiele czasu. Mimo to w notce warto wymienić takie tytuły jak: "Zmierzch", "Intruz", "Jestem numerem cztery", 'Percy Jackson", "Opowieści z Narnii", "Harry Potter" czy też "Kroniki Spiderwick". Każdy z tych filmów miałam okazję zobaczyć, dlatego też wymieniam tytuły. (Tylko w "Zmierzchu" nie dotrwałam. Zrezygnowałam w połowie drugiej części, gdy mi się przysnęło na filmie.)

Ostatnio wiele słyszy się o adaptacjach. Byłam zawiedziona, kiedy odwołano "Delirium", na podstawie którego miał powstać serial - szkoda. Niedawno w kinach można było oglądać "Akademię Wampirów". Już wkrótce w kinach zagości "Więzień Labiryntu" (nie mogę się doczekać!), "Błękit Szafiru", "Kosogłos". W 2015 r. do kin trafi adaptacja "Upadłych" - jestem ciekawa, jak wyszedł im film. Gdy czytałam książkę, cały świat przedstawiony miałam dosłownie przed oczami. Pewnie się rozczaruję, ale i tak pójdę na ten film do kina :)

Nie wiem, jak adaptacje mają się do książek - jeden zachęcają, by po nie sięgnąć, inne - wręcz odwrotnie. Czasem książka zachęca, by zapoznać się z jej adaptacją. Osobiście wyznaję zasadę: "Najpierw czytaj, potem - ewentualnie - oglądaj.". Jednak z dystopiami jest zazwyczaj tak, że zanim trafię na książkę, do kin wejdzie film, więc pójdę go zobaczę, potem przeczytam książkę i mam mnóstwo mieszanych uczuć - "co było lepsze?".

A jak wy reagujecie na adaptacje? Najpierw książka, a może najpierw film? Które adaptacje są waszymi ulubionymi, a na które oczekujecie tak bardzo, że każdego dnia odliczanie, ile wam jeszcze zostało do premiery...? :)

Zapraszam do dzielenia się swoimi spostrzeżeniami.

Pozdrawiam, Inka

poniedziałek, 3 lutego 2014

Witaj w klubie

Cześć! Tym razem znowu recenzja filmu. Głównie dlatego, że nie chcę recenzować "Pani Bovary" ani "Zbrodni i kary", które są moimi lekturami. Wolę być wolna od opinii "książek do szkoły". Dlatego ostatnio, mając trochę czasu w weekend (to już ostatni wolny weekend, bo ferie dobiegły, niestety, końca), zdecydowałam się na zrobienie sobie maratonu filmowego. I pomyślałam, że przed rozdaniem Oscarów przydałoby się wyrobić sobie opinię o co najmniej kilku filmach, które otrzymały nominacje, a że widziałam z nich tylko "Grawitację", zdecydowałam się na "Witaj w klubie" z Matthew McConaughey'em w roli głównej. I nie żałuję. Było warto.


Zanim napiszę coś o fabule, muszę wam powiedzieć, że to nie jest prosty ani piękny film; że nie można sobie przejść obok niego ot tak i nic nie powiedzieć, zwłaszcza że to historia, która wydarzyła się naprawdę. Przeczuwałam, że kwestie będą ostre i że reżyser nie pokaże mi cukierkowego obrazu lat 80. XX w. O czym jest ten film? Opowiada on historię Rona Woodroofa, żyjącego z dnia na dzień kanciarza nie stroniącego od kobiet, alkoholu i narkotyków, który pewnego dnia nieoczekiwanie dowiaduje się, że umiera. Diagnoza postawiona przez lekarza brzmi jak wyrok. "To HIV. Zostało panu 30 dni życia. Proszę poukładać swoje sprawy.". I tyle. Kiedy przełamuje się i prosi o pomoc, co nie jest dla niego łatwe, okazuje się, że nie ma leku, który byłby bezpieczny i zatwierdzony przez FDA. Lekarze nie chcą przepisać mu AZT. Doprowadzony do ostateczności Ron postanawia zrobić wszystko, aby przedłużyć swoje życie. Udaje mu się wykiwać śmierć i lekarzy. Kiedy powraca do stanu "użyteczności", decyduje się pomóc ludziom, którzy chorują na AIDS tak jak i on. Zakłada klinikę - "Dallas Buyers Club", w której wydaje im leki, których nie chcą dać im lekarze ani państwo. Pomaga mu chory na AIDS transwestyta, Rayon.


Opinie na temat filmu są podzielone. Nie brakuje w nim mocnych scen, mocnych słów. Nie brakuje też momentów humorystycznych. Osobiście, "Witaj w klubie" podobało mi się. Nawet wzruszyło. To film, który ma szansę na Oscara w kategorii: "najlepszy aktor". Już teraz przyznałabym McConaughey'owi nagrodę. Nie tylko dlatego, że kreacja Rona była powalająca, lecz także dlatego, że aktor się dla tej roli poświęcił. Schudł ponad 17 kilogramów! To robi wrażenie! Poza tym, to kolejny film, w którym Matthew grał na poważnie. Wszyscy pamiętamy go jako słodkiego Steve'a z "Powiedz tak" albo zadziornego Bena z "Jak stracić chłopaka w 10 dni". Tym razem jednak mamy szansę oglądać go w wymagającej, poważnej roli, a nie jako gruchającego do Jennifer lub Kate gołąbka. Myślę, że McConaughey w końcu zerwał z komediami romantycznymi. Również kreacja Rayona wywarła na mnie wrażenie. Nie lubię Jareda Leto. Chyba uprzedziłam się do niego po "Requiem dla snu", kiedy wszystkie dziewczynki krzyczały, że to taki słodziak i do tego jeszcze śpiewa w zespole, ale nie mogę zaprzeczyć, że w "Witaj w klubie" zagrał świetnie. Zresztą jego rola też wymagała poświęcenia. Aktor schudł ponad 13 kilogramów! Nie wiem, czy nagrodzą go Oscarem. Był całkiem wyrazisty i otrzymał już Złotego Globa. Czas pokaże, czy Akademia Filmowa również go doceni. W filmie pojawili się także: Jennifer Garner, Steve Zahn, Denis O'Hare, Griffin Dunne oraz Dallas Roberts. Jednak ich kreacje nie zrobiły na mnie wrażenia. Zniknęli pod świetnie odegranymi rolami Rona i Rayona.



Wspomniałam wcześniej, że film mnie wzruszył. Tym, co mnie najbardziej poruszyło była przemiana Rona. Jasne, nie zmienił się on z dnia na dzień, nie zaczął postrzegać świata inaczej w ciągu kilku sekund, ale odkąd dowiedział się, że jest zarażony wirusem HIV i zdecydował się walczyć o każdym kolejny dzień, bo, jak sam zresztą to powiedział, nie jest gotowy, by umrzeć, ta przemiana zaczęła w nim zachodzić. Ron był homofobem. Nienawidził tego, że choruje na "pedalską chorobę", nie potrafił tego faktu zaakceptować, podobnie jak jego dotychczasowi przyjaciele. W każdym razie, gdy Ron był już na skraju życia i śmierci i udało mu się wrócić do świata żywych, zaczęła w nim zachodzić zmiana. Postanowił pomagać ludziom chorym na AIDS. Założył klub. Zrobił to dobrowolnie. I do tego jego wspólnikiem został transwestyta, którego główny bohater poznał w szpitalu i którym gardził, ale tylko z początku, bo z czasem ich więź się zacieśniła i zostali przyjaciółmi. I kiedy ktoś z kręgu bliskich Rona zmarł, tak bardzo to nim wstrząsnęło, tak mocno to przeżył, że ta przemiana ostatecznie się dokonała. I to duży atut. Pokazać, że człowiek może się zmienić na lepsze i czasem jedno doświadczenie (w tym przypadku można za nie uznać chorobę) może ugruntować zmianę.

"Witaj w klubie" nie jest filmem dla każdego widza. Myślę, że aby go obejrzeć, trzeba naprawdę dojrzeć, podjeść do sprawy na poważnie. Jasne, mamy wątki humorystyczne, ale, jak dla mnie, najważniejszym przekazem była moralność. Cóż jeszcze mogę dodać? "Witaj w klubie" to kolejny film skrojony pod Oscary. Takie produkcje muszą wypadać rewelacyjne, choć nie zawsze się im udaje. Mimo to do filmu nie mam zastrzeżeń. Za fenomenalną grę aktorską McConaughey'a można mu wybaczyć wszystkie niedociągnięcia i błędy, które pojawiały się w filmie. Jeśli jesteście gotowi, obejrzyjcie! Uważam, że warto!

Pozdrawiam, Inka

sobota, 1 lutego 2014

Złodziejka Książek

Cześć! Jestem przekonana, że większość z was słyszała o "Złodziejce Książek" Markusa Zusaka. Miałam okazję przeczytać ją w zeszłym roku i po lekturze byłam wręcz oszołomiona. Tak wielkie wrażenie wywarła na mnie książka Zusaka. Jest to, zdecydowanie, jedna z najlepszych powieści, jeśli nie najlepsza, jakie przeczytałam w swoim życiu i dopiero druga książka, której na portalu LubimyCzytać.pl dałam najwyższą oceną. O tym, że na podstawie książki ma powstać film pisano, zdaje się, dość często i było o tym głośno, a jednak dopiero niedawno, kilka miesięcy przed planowaną premierą, zorientowałam się, że "Złodziejka Książek" naprawdę zostanie przeniesiona na duży ekran. Zafascynowana i oczarowana powieścią Zusaka stwierdziłam, że obejrzę film, choć nie liczyłam na to, by w najmniejszym stopniu dorównał książce. Jak zareagowałam po obejrzeniu filmu? O tym dowiecie się w poniższej recenzji.


"Złodziejka Książek" opowiada historię dziesięcioletniej Liesel Meminger, która wraz z początkiem II wojny światowej trafia do niemieckiej rodziny mieszkającej w pobliżu Monachium. Dziewczynce nie jest łatwo. Podczas podróży do Molching umiera jej brat. Na jego pogrzebie Liesel kradnie swoją pierwszą książkę - "Podręcznik Grabarza". Dzięki niej i nowemu papie - Hansowi Hubermannowi - udaje jej się okryć piękno w czasach naznaczonych piętnem wojny, bólu i cierpienia.

Nie chcę za bardzo rozpisywać się, jeśli chodzi o fabułę. Wydaje mi się, że każdy, kto czytał powieść Zusaka, wie, o czym jest, a ci, którzy zamierzają obejrzeć film, a nie czytali książki, z pewnością lepiej będą się bawić, odbywając podróż wraz z Liesel, niż czytając suche fakty o tym, czego mogą się spodziewać. W pierwszym odczuciu, muszę przyznać, że film jest świetnie zrobiony. Gdybym nie czytała powieści, z pewnością przyznałabym mu ocenę 10/10 i dodała go do ulubionych, jednak książka podnosi poprzeczkę i dlatego ocenę obniżyłam do 9. (Mimo to dodałam go do ulubionych. Nie mogłam się powstrzymać. Film zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie. Może nie takie, jak książka, ale zawsze!)



Pierwszym atutem jest, oczywiście, gra aktorska. Kto by się spodziewał, że trzynastoletnia dziewczynka ze znikomym doświadczeniem zagra tak dobrze Liesel Meminger? Muszę przyznać, że Sophie Nélisse spisała się na medal. Nie wiem, dlaczego nie przyznano jej nagrody Critics' Choice. Możliwe, że gdy zobaczę film "Życie Adeli - Rozdział 1 i 2", zrozumiem, dlaczego aktorka grająca tytułową bohaterkę otrzymała tą nagrodę, a inni aktorzy, którzy byli nominowani (m. in. Asa Butterfield i Liam James) zostali odrzuceni. W każdym razie, w filmie pojawili się także: Geoffrey Rush w roli Hansa Hubermanna (Któż nie kojarzy tego australijskiego aktora czterokrotnie nominowanego do Oscara? W tym z jedną wygraną za rolę Davida w filmie "Blask". Albo grającego Hectora Barbossę w "Piratach z Karaibów"? Aktor po raz kolejny świetnie sobie poradził. Widzowie od początku pokochają go w roli papy Liesel.), Emily Watson jako Rosa Hubermann (Oglądając aktorkę w tej roli, trudno byłoby mi zgadnąć, że jest Brytyjką. Tak świetnie radziła sobie z niemieckim akcentem i, w ogóle, odegrała swoją rolę kapitalnie), Ben Schnetzer kreujący postać Maxa Vandenburga (Jeśli internet nie kłamie, ten chłopak ma dopiero 23 lata, niewielkie doświadczenie aktorskie, a w roli Maxa udało mu się mnie oczarować), Nico Liersch w roli Rudy'ego Steinera (Kolejny dzieciak na planie, może niezbyt wyróżniający się ze swoją rolą przyjaciela Liesel, a jednak nie sposób było się nie uśmiechnąć, gdy dla "ukochanej dziewczyny" wskoczył do lodowatej wody, by wyciągnąć z niej należący do Liesel przedmiot, stanowiący dla niej ogromną wartość), Oliver Stokowski jako Alex Steiner, Carina N. Wiese wcielająca się w rolę Barbary Steiner czy też Roger Allam, a raczej jego głos będący narratorem całej opowieści i... Śmiercią.


Kolejnym plusem jest śliczna, nastrajająca melancholijnie i refleksyjnie muzyka skomponowana przez Johna Williamsa. Trudno zresztą się dziwić. John, choć na karku ma już ponad osiemdziesiąt lat, komponował muzykę filmową do wielu znanych i cenionych produkcji. Wśród nich były to między innymi: "Gwiezdne Wojny", "Lista Schindlera", "Indiana Jones", "Wyznania Gejszy", "Czas wojny" czy też "Lincoln". Williams był nominowany do Oscara 39 razy, zaś do Złotego Globu - 18. W obu kategoriach wygrał po 4 statuetki. To robi wrażenie!

Film na sporo plusów. Warto docenić reżysera - Briana Percivala, który oprowadza nas po Niemczech w czasie II wojny światowej. Maluje nam obraz taki, jaki w rzeczywistości był. Ukazuje Żydów wywlekanych ze swoich sklepów na ulice, bitych i upokarzanych, sąsiadów-Niemców, którzy nie reagują w takich sytuacjach, bo są zastraszani przez system, a jednak, mimo to znajduje się jeden człowiek - Hans (no i jego rodzina) - który pomaga Żydowi i ukrywa go u siebie w piwnicy. Pokazuje zburzone po bombardowaniu Molching. Nie ukrywa niczego... 


Jest jedna rzecz, która mi się nie podobała. Sceny z "kradnięciem" nie były ani ekscytujące, ani tak niebezpieczne, jak przedstawiano je w książce. W ogóle były jakieś takie nijakie. Przyznam, że byłam nimi zawiedziona...

Film niesie z sobą przesłanki moralne. Ma on widza uwrażliwić. Pokazać, jak wojna niszczy to, co piękne, to, co kochamy. "Złodziejka Książek" jest pozycją wartościową, godną zobaczenia na dużym ekranie. Jest opowieścią piękną, zarazem szczęśliwą i smutną, głęboką, przejmującą, zachwycającą, urzekającą, zachęcającą do refleksji, wzruszającą i nie wiem, jakich jeszcze epitetów musiałabym użyć. Oczywiście, książka jest o niebo lepsza i zanim obejrzycie film, polecam wam jej przeczytanie. Jestem przekonana, że nie poczujecie się zawiedzeni! Jeśli jednak wolicie się wstrzymać, obejrzyjcie "Złodziejkę Książek" - będzie to przedsmak przed lekturą! Spotkałam się z wieloma opiniami, że film nie dorównuje książce i faktycznie - nie jest taki sam, nawet w połowie nie zachwyca tak jak powieść Zusaka - a jednak, poruszył mnie, spodobał mi się i choć nie ma porównania z książką, to warto go zobaczyć!

„Powiadają, że wojna jest najlepszą przyjaciółką śmierci. Ja mam inne zdanie na ten temat. Dla mnie wojna jest jak nowy szef, który oczekuje niemożliwego. Stoi ci nad głową i powtarza do znudzenia: "Zrób to, zrób to". Więc pracujesz coraz ciężej. Robisz, co ci każą. Ale szef nigdy ci nie dziękuje. Żąda coraz większych wysiłków.”

Polecam serdecznie!

Pozdrawiam, Inka