czwartek, 23 stycznia 2014

Kroniki Ellie 3. Przyciągając burze

Cześć! Długo zwlekałam, zanim zdecydowałam się na przeczytanie ostatniej części "Kronik Ellie", które są kontynuacją kultowej serii "Jutro" Johna Marsdena. Chyba podświadomie nie chciałam rozstawać się z moimi ulubionymi bohaterami, czyli Ellie i Homerem, a także całą resztą: Lee, Fi, Gavinem, państwem Yannos oraz Youngami. Cóż, przez siedem części "Jutra" i trzy "Kroniki Ellie" strasznie zżyłam się z bohaterami i nie chciałam, aby moja przygoda z nimi dobiegła końca. (Jestem już po lekturze, ale właśnie uświadomiłam sobie, że zawsze będę mogła do tych książek wrócić i choć w domu mam tylko jedną część na dziesięć, to obiecałam sobie skolekcjonować całą serię wraz z kronikami.)


W finałowej odsłonie "Kronik Ellie" główna bohaterka musi ostatecznie zmierzyć się z przeszłością i jej konsekwencjami. Dom Ellie staje się bowiem celem ataku żołnierzy spoza granicy. Czy nastolatce uda się powstrzymać wrogie zamiary? Czy zdoła uratować siebie i przyjaciół? Wojna się skończyła, lecz walka wciąż trwa. Pytanie brzmi: jak długo jeszcze będzie trwać i czy wojenny koszmar w końcu się skończy, by bohaterowie mogli zacząć normalne, spokojne życie...?

Trzecia część "Kronik..." jest równie emocjonująca jak pozostałe części serii napisanej przez Marsdena. Akcja rozwija się szybko. Całość rozgrywa się w przeciągu kilku, może kilkunastu dni, podczas których wiele się dzieje. Nie chciałabym zdradzać wam zbyt wiele, ale - jak zapewne się domyślacie - Ellie znów wpadnie w tarapaty. Tym razem jednak będzie zmuszona działać sama, na własną rękę, w obcym mieście wśród ludzi, którym zdecydowanie nie powinna ufać. Będzie zdana tylko na siebie i swój instynkt, który nigdy jej jeszcze nie zawiódł.

Jak i w poprzednich częściach, również w trzeciej części "Kronik..." nie zabraknie akcji "wojskowych" Ellie i Wyzwolenia. Dowiemy się także, kim naprawdę jest Szkarłatny Pryszcz. (Myślałam, że poczuję się jakoś zaskoczona tą informacją i tajemną wiedzą, ale - nie. Wiedziałam, że będzie to ktoś, kto już wcześniej pojawił się w życiu Ellie i raczej nie poruszyło mnie to, gdy w końcu się o tym dowiedziałam.) W ostatniej części Ellie zdecyduje również co zrobić ze swoim życiem - zamieszkać na farmie, a może przenieść się do miasta? - oraz z kim chce tak naprawdę się związać. (Tego dowiadujemy się na samym końcu, ale miałam ochotę rzucić książką na takie zakończenie. Miałam swoje wyobrażenia i nadzieje i na dodatek autor wprowadził mnie w błąd, kiedy się już całkowicie zapędziłam, że Ellie będzie z X. Okazało się, że nie będzie nawet z Y, ale z Z, którego na dodatek w ogóle nie darzę sympatią. Także jedyna rzecz, na której naprawdę się zawiodłam, to zakończenie. W pewnym sensie rozumiem, że Marsden cały czas do tego dążył, ale nie potrafię jakoś się z tym pogodzić. Pan X był o tysiąc razy lepszy w każdym calu!)

"Tuż za zakrętem biorę go za rękę i razem biegniemy do bramy."

Tymi oto słowami John Marsden zakończył swoją opowieść o Ellie Linton i reszcie. Jestem zrozpaczona, że to już definitywny koniec, ale tak przecież miało być. Jestem przekonana, że niejeden raz powrócę do tych książek i z pewnością polecę je moim dzieciom (w dosyć dalekiej przyszłości). Seria "Jutro" to chyba dziesięć (zaliczam też "Kroniki Ellie") najbardziej wartościowych książek, jakie udało mi się przeczytać. Czytelnik znajdzie tutaj wszystko: miłość, przyjaźń, dylematy moralne, wojnę i trudne wybory, przygodę, ogromną dawkę emocji i wiele, wiele więcej. Wystarczy tylko się wciągnąć, a autor i bohaterowie zrobią resztę! Polecam serdecznie całą serię! Czytanie jej zdecydowanie nie będzie stratą czasu!

Pozdrawiam, Inka

środa, 22 stycznia 2014

Austenland

Cześć! Ostatnio non-stop pojawiają się u mnie recenzje filmów, ale głównie dlatego, że czasem ciężko dobrać mi słowa, aby napisać coś o książce, którą w danej chwili przeczytałam. Dzisiejsza notka, choć znów dotyczy recenzji filmu, będzie najbardziej osobistą, jaką napisałam na tym blogu. Film - jak sam tytuł wskazuje - będzie miał coś wspólnego z Jane Austen, która jest jedną z moich ulubionych pisarek. Moja przygoda z Jane zaczęła się na początku gimnazjum, kiedy dosłownie zakochałam się w "Dumie i Uprzedzeniu". Przez trzy wieczory przenosiłam się do magicznego świata, w którym wszystko było idealne - idealne gesty, maniery, etykieta, mężczyźni. (Miałam na tym punkcie fioła. I chyba na swój sposób nadal mam, choć nie takiego jak za tamtych, nie tak zresztą odległych, czasów.) A na końcu czekało na mnie szczęśliwe zakończenie. Austen była pierwszą pisarką, która poprzez słowa przeniosła mnie do swojego świata. Podczas czytania naprawdę czułam się tak, jakbym tam była; jakbym była główną bohaterką, przeżywającą te wszystkie piękne i trudne chwile. Ale jak to z romantyczkami bywa, kiedy powieść się kończy, trzeba znów wrócić do swojego świata... A w tym świecie nie czeka nikt, kto byłby jak Darcy albo Bingley; to świat, gdzie łatwiej się rozczarować, niż zachwycić. A jednak Austen coś we mnie zmieniła. Zaszczepiła ideał miłości i mężczyzny. Zwiększyła wymagania. I utwierdziła mnie w przekonaniu, że naprawdę jestem szaloną i nieuleczalną niepoprawną romantyczką :)


Główną bohaterką filmu jest Jane Hayes - Amerykanka zakochana bez pamięci w Fitzwilliamie Darcym, bohaterze "Dumy i Uprzedzenia". Kobieta decyduje się przeżyć przygodę swojego życia, wybierając się do Wielkiej Brytanii do parku rozrywki"Austenland", w którym będzie miała okazję poczuć się jak bohaterka powieści Jane Austen. Na podróż przeznacza wszystkie swoje oszczędności, bowiem wierzy, że będzie ona tego warta. Czy Jane uda się przeżyć niezapomnianą przygodę oraz... odnaleźć prawdziwą miłość?

Pewnie duża część widzów sam pomysł wyjazdu do takiego parku rozrywki uważałaby wręcz za absurdalny. (Jestem przekonana, że kosztowałby on krocie.) Mnie jednak podróż do Austenlandu wydaje się być kusząca. Jestem w stanie zrozumieć główną bohaterkę, pragnącą na własne oczy zobaczyć świat, który wielokrotnie poznawała na kartach powieści. Jane jedzie do Anglii także z nadzieją na miłość i dobrą zabawę. Nie stać jej jednak na wykupienie "pełnego, platynowego pakietu", przez co wiele wrażeń i atrakcji zostaje jej odebranych. A jednak główna bohaterka potrafi zadbać sama o siebie. Wierzcie mi, w pewnym momencie ma nawet dwóch kandydatów zabiegających o jej względy. Mimo to świat Austenlandu jest dosyć sztuczny. Wszystko jest grą. Czasami trudno rozróżnić, co jest prawdziwe, a co nie. (I właśnie zakończenie filmu jest taką całkiem dużą niespodzianką, zwieńczającą to zdanie. Nawet ja dałam się zmylić i nie domyśliłam się podstępu, a nawet wielkiej intrygi, igrającej z uczuciami innych ludzi.)

W filmie wystąpiła całkiem dobra obsada - może nie z tych aktorów, których znamy i kojarzymy na co dzień jak Brad Pitt czy Tom Cruise, ale też nie taka całkiem nieznana, bynajmniej dla mnie. W rolę Jane wcieliła się Keri Russell ("August Rush", "Byliśmy żołnierzami", "Kelnerka"). Bardzo lubię tą aktorkę. Uważam, że gra całkiem nieźle, no i w roli Jane wypadła przekonująco. W filmie wystąpili także: Jane Seymour (Dlaczego ona ostatnio gra same zołzy? Kiedyś uwielbiałam ją jako doktor Quinn!), Jennifer Coolidge (Chyba już zawsze zostanie dla mnie Fioną z "Cinderella Story"), Georgia King ("Chalet Girl", "Księżna"), Ricky Whittle, Bret McKenzie (Wcielił się w Lindira w "Hobbicie"), James Callis ("Dziennik Bridget Jones", "Battlestar Galactica: Razor") oraz J.J. Feild ("Opactwo Northanger"). Co do ostatniego aktora świetnie wypada w filmach kostiumowych. Jeśli jesteście zainteresowani, obejrzyjcie także "Opactwo..." - książka jest, co prawda, lepsza, ale i film warty, aby go zobaczyć.



Oprócz gry aktorskiej w filmie podobały mi się jeszcze kostiumy. Może nie były jakieś WOW!, ale z pewnością nie były też złe. Fabuła również była ciekawa, choć może nie do końca oryginalna. Widziałam już parę lat temu miniserial "Lost in Austen" (w którym grał mój ukochany Tom Misson - uwielbiam tego aktora!) i fabuła również skupiała się wokół zakochanej w Darcym dziewczynie, tylko że ona przeniosła się do świata powieści (i ostatecznie w nim została), a nie wyjechała na urlop do parku rozrywki. Myślę, że większości osób, szczególnie tym, którzy nie cierpią komedii romantycznych, film się nie spodoba, ale dla innych - mniej wybrednych - wyda się przyjemny. Osobiście liczyłam na coś troszkę bardziej zagmatwanego jak "Jaśniejsza od gwiazd", ale ogółem film nie wypadł źle. Może troszeczkę rozczarowało mnie już oficjalne zakończenie, które po scenie na lotniku było wręcz podane na tacy. Mam na myśli, zbyt przewidywalne.

Myślę, że fani Austen odnajdą w "Austenlandzie" romantyczny klimat i wraz z główną bohaterką przeżyją niezapomnianą przygodę, która na kilka chwil pozwoli im zapomnieć o naszym, jakże szarym i brutalnym świecie, ludziach, często pozbawionych skrupułów i życiu, które niejednokrotnie nas rozczarowuje... A może po prostu przez jakiś czas widzowie będą się dobrze bawić i śmiać i to wystarczy, by poprawić sobie humor.


"Austenland" polecam w szczególności wszystkim romantyczkom, które wciąż na nowo poszukują miłości. Bądźcie czujne, czasami czeka ona za rogiem! Czasami czeka, by wpaść prosto w jej objęcia! Czasami to, co widzimy na filmie, może zdarzyć się w życiu naprawdę. Trzeba tylko być uważnym i dostrzec ją, zanim będzie za późno, choć, wierzę, że dla prawdziwej miłości nigdy nie jest za późno.

A teraz, już na sam koniec, zanim ostatecznie polecę film (bo, oczywiście, zrobię to), napiszę jeszcze coś o sobie. Jestem romantyczką. Odkąd przeczytałam wszystkie książki Jane Austen i większość powieści sióstr Bronte, mam swoje spostrzeżenia i myśli, które kłócą się z tym, w co ludzie wierzą w dzisiejszych czasach. Nawet nie staram się ich przekonać do tego, co myślę. Raczej zbywam ich milczeniem. Właściwie - poddaję się. Ale jak wytłumaczyć komuś, kto non-stop zadaje dziwne, lecz mające sens pytania, że wierzysz w jedyną, prawdziwą miłość; w to, że gdzieś na świecie, czeka nie ciebie druga połówka albo że patrząc nocą na gwiazdy, czujesz, że w tej samej chwili, ktoś też patrzy na to samo niebo...? Wierzę w przeznaczenie. Kiedyś myślałam, że wszystko jest zapisane w gwiazdach, ale teraz uważam, że każdy z nas wybiera swoją ścieżkę. Dopiero gdy odnajdziemy nasze przeznaczenie i wypełnimy je, poczujemy się spełnieni i naprawdę szczęśliwi.

Okej, na dziś chyba wystarczy tego "zwierzania się". Mam nadzieję, że nie "zjecie" mnie w komentarzach, ale jestem ciekawa waszych spostrzeżeń i tego, co sądzicie na temat miłości i przeznaczenia. Uszczęśliwią mnie jakieś dłuższe wypowiedzi i przemyślenia :)

Jeszcze raz polecam "Austenland"!

Pozdrawiam, Inka

niedziela, 19 stycznia 2014

Ender's Game

Cześć! Już dawno nie pisałam żadnej recenzji, ale tylko i wyłącznie dlatego, że praktycznie nie miałam czasu, żeby znaleźć jedną chwilkę i móc pomyśleć o czymkolwiek. Za mną, na szczęście, "Lalka", czyli jedna z "dużych lektur" (swoją drogą bardzo mi się podobała), a przede mną "Pani Bovary", "Chłopi", "Zbrodnia i Kara" czy chociażby "Wesele". Ale tym się na razie nie martwię, bo podczas czytania lektur z pewnością znajdę czas na inne książki albo jakiś ciekawy film. Rozpisałam się, a ciągle nie piszę na temat. A więc obejrzałam dziś po południu "Grę Endera". Jest to ekranizacja powieści science-fiction Orsona Scotta Carda, którą miałam okazję przeczytać w 2/3 (niestety, nie dało się jej prolongować i musiałam ją oddać). Przyznam, że ta część książki, którą przeczytałam (i mam zamiar do niej wrócić, by móc przeczytać kolejne części), naprawdę mnie zachwyciła. Nigdy wcześniej nie czytałam czegoś tak emocjonującego, barwie opisanego, zmuszającego do refleksji i - co jest wręcz zadziwiające w naszych czasach - książki tak uniwersalnej, nietypowej, niepowtarzalnej. To nie jest historia w stylu "rozerwę się, a potem zapomnę". Wierzcie mi, książka na długo pozostaje w zakamarkach naszego umysłu, ale nie o książce miałam pisać, lecz o jej ekranizacji.


Film opowiada historię Endera - chłopca, w którym odkryto zalążki niezwykłego geniuszu wojskowego. Jest on szkolony na dowódcę armii, by w ostatecznej bitwie pokonać wrogów zagrażających Ziemi z kosmosu. Ender zostaje wybrany, by ocalić ludzkość od zagłady. Jaką cenę będzie musiał jednak zapłacić, by wygrać? Czy gra jest warta świeczki?

Kiedy dowiedziałam się, że "Gra Endera" zostanie zekranizowana, pomyślałam sobie, "WOW! To dopiero coś!". Bo, prawdę mówiąc, trzeba mieć mega-bujną wyobraźnię, żeby: po pierwsze - napisać taką książkę jak pan Card, a po drugie - przenieść ją na duży ekran. Powiedzmy, że spodziewałam się wielkiego rozczarowania. Coś w stylu "Zmierzchu" albo "Intruza". (Uważam, że reżyserowie marnie przenieśli na ekran powieści Meyer. "Intruz"-książka mnie zachwycił, z filmem było różnie.) A jednak film, choć tak bardzo krytykowany (recenzenci naprawdę po nim jeździli), spodobał mi się.

Do obejrzenia "Gry Endera" z pewnością może zachęcać obsada. Harrison Ford - nie jest to aktor, którego darzę sympatią, a jednak wszyscy pamiętamy jego niezapomnianą kreację Indiany Jonesa; Ben Kingsley - możecie nie wierzyć, ale tak aktor ma już jakieś 70 lat; ponadto został nagrodzony Oscarem i dwoma Złotymi Globami; Viola Davis - niedawno można było ją oglądać w "Służących". Oprócz tych "znanych", pojawiają się także "nieznani". Akurat ja kojarzyłam większość z młodszych aktorów, bo miałam okazję oglądać z nimi niejeden film. Abigail Breslin w "Grze Endera" nie odegrała żadnej większej roli, ale na dużym ekranie wypadła tak dobrze, jak zawsze; Hailee Steinfeld - większość z was nie kojarzy tej aktorki, ale w "Prawdziwym Męstwie" pokazała na co ją stać (i dzięki temu nominowano ją do Oscara w wieku zaledwie 14-15 lat); Asa Butterfield zagrał głównego bohatera - Endera; właściwie to dla tego aktora, który oczarował mnie jako mały Mordred w "Przygodach Merlina", a potem jako Hugo w filmie "Hugo i jego wynalazek", zdecydowałam się obejrzeć ten film. W obsadzie pojawili się także: Moises Arias ("Królowie lata"), Aramis Knight, Suraj Partha, Khylin Rhambo czy też Nonso Anozie.



Gra aktorska jest naprawdę dobra. Warto zwrócić uwagę na Butterfielda, który świetnie kreuje rolę Endera. Był niezwykle przekonujący! Oprócz imponującej obsady, reżyserowi udały się także efekty specjalne. Jedyne, co mogę powiedzieć, to: "WOW!". Trzeba mieć naprawdę bujną wyobraźnię, jak zaznaczyłam wcześniej, żeby wymyślić coś takiego i przenieść do na ekran. Gavin Hood spisał się w roli reżysera. Można mu tylko zarzucić zbyt szybkie przejścia pomiędzy awansami Endera na kolejne wojskowe stanowiska, ale jeżeli ma się zrobić film trwający niecałe dwie godziny, to film jest imponującym osiągnięciem.

Przyznam, że podobała mi się zmiana wieku Endera. Chyba wcześniej o tym nie wspominałam, ale Ender w filmie ma piętnaście lat, a w książce jest znacznie młodszy. No bo gdzie znaleźć dziesięcioletniego dzieciaka, który dobrze zagrałby tą pozornie łatwiutką i przyjemną rolę? Cieszę się, że to zadanie powierzono Asie, bo - dla mnie - spisał się na medal! Jego gra jest jednym z największych atutów filmu.

Nie stać mnie na żadne słowa krytyki, co do tego filmu. Nie rozumiem, dlaczego tak wiele osób się go czepia i ciągle przykleja mu łatkę "płaskiego filmu". Uważam, że jest on raczej bardzo dobrą produkcją science-fiction. Gdzie by nie spojrzeć, zawsze znajdzie się jakiś plus. Może fani powieści Carda będą nieco zawiedzeni, ale nie oszukujmy się, czy wy lepiej zrobilibyście ten film? Gdyby chciano wykorzystać pełny potencjał, należałoby zrobić z filmu serial... Ah, ale mniejsza z tym. Myślę, że warto obejrzeć "Grę Endera". Polecam wam ją naprawdę gorąco, jeśli jesteście fanami filmów młodzieżowych albo science-fiction. Mogę wam tylko polecić książkę przed obejrzeniem filmu (pewnie wtedy powiecie, że film jest beznadziejny, ale...), bo istnieje duże prawdopodobieństwo, że nie zrozumienie niektórych scen i ich psychologicznego wymiaru, który u Carda został wyraźnie zaznaczony. Polecam!

Pozdrawiam, Inka

niedziela, 5 stycznia 2014

Igrzyska Śmierci: W pierścieniu ognia

Cześć! Jestem przekonana, że większość z was słyszała o Suzanne Collins i jej słynnej trylogii zatytułowanej "Igrzyska Śmierci". Właściwie fenomen jej książek objął swoim zasięgiem cały świat i trudno byłoby znaleźć osobę - przeciętnego czytelnika książek czy internetu - która nie słyszałaby o nich. Kinomanom także trudno byłoby przegapić informacje o dziele Collins, bowiem w 2012 roku na ekrany kin weszła pierwsza część trylogii, która zrobiła ogromną furorę wśród widzów. Sukces był murowany! Dlatego zdecydowano się przenieść na duży ekran całą trylogię. 22 listopada 2013 roku w Polsce premierę miała druga część pod tytułem: "Igrzyska Śmierci: W pierścieniu ognia". Bardzo chciałam pójść na nią do kina, ale zawsze na drodze stawały jakieś przeszkody, których nie dało się ominąć. A jednak udało mi się go zobaczyć i jestem zachwycona!


Zacznę od tego, że cała trylogia zrobiła na mnie ogromne wrażenie. Suzanne Collins spisała się na medal, pisząc tak wciągające i emocjonujące powieści. Każda kolejna strona dostarczała nową dawkę emocji. Muszę przyznać, że kiedy sięgałam po pierwszą część filmu, obawiałam się, że nie sprosta ona moim wyobrażeniom. Myliłam się! Gary Ross - reżyser "Igrzysk Śmierci" - moim zdaniem, podołał zadaniu, które mu powierzono, a - nie oszukujmy się - nie było ono wcale takie proste. Rzesze fanów trylogii Collins mogły go pożreć żywcem za to, że zniszczył ich wyobrażenia. Kiedy więc dowiedziałam się, że nakręcona zostanie również druga część (bez sensu byłoby zekranizowanie tylko jednej), czekałam na jej premierę z niecierpliwością!

W "Igrzyskach Śmierci: W pierścieniu ognia" Katniss wraz z Peetą odbywają Tournée Zwycięzców po wszystkich dystryktach, wygłaszając mowy, które mają na celu pocieszyć i podnieść na duchu rodziny poległych trybutów. Zadanie wydaje się być proste, jednak nastroje panujące wśród ludności są napięte. Katniss, sprzeciwiając się Kapitolowi, wzbudziła w nich iskrę nadziei, stając się równocześnie symbolem buntu - Kosogłosem. Nie mogąc opanować fali zamieszek ani jej załagodzić, Katniss wraz z Peetą przyczyniają się do zorganizowania przez prezydenta Snowa nowych igrzysk, zupełnie odbiegających normą od pozostałych, bowiem udział w nich mają wziąć trybuci wylosowani spośród żyjących zwycięzców igrzysk...



"W pierścieniu ognia" ma identyczną budowę jak pierwsza część trylogii. Na początku dowiadujemy się o obecnej sytuacji w Panem i 12. Dystrykcie, następnie zostaje dokonany wybór trybutów, potem widzimy ich ćwiczenia i treningi, a na końcu dostajemy to, na co czekaliśmy przez większą część czasu, a mianowicie - igrzyska. Muszę przyznać, że druga część zrobiła na większe wrażenie niż pierwsza. Nowy reżyser - Francis Lawrence - wyciągnął z książki tyle, ile się dało. Fabuła jest przemyślana, bardziej dopracowana. Mamy więcej Gale'a, Haymitcha i wrażliwej odsłony Effie Trinekt. Na początku akcja rozwija się powoli, ale w odpowiednim czasie tempo przyspiesza, dzięki czemu nie sposób się nudzić. Dostajemy niecałe dwie i pół godziny dobrego i niezwykle emocjonującego seansu, a więc wszystko to, czego można oczekiwać od dobrej produkcji.

Druga część bije na głowę pierwszą, jeśli chodzi o efekty specjalne. Rzadko kiedy zdarza się widzieć w filmie tak dopracowane szczegóły. Wszystko wydawało mi się naprawdę realistyczne. I to kolejny duży plus ekranizacji. Do tego dochodzi gra aktorska. Jennifer Lawrence rozwija skrzydła i daje się ponieść, przez co staje się naprawdę wiarygodna. Josh Hutcherson również zrobił na mnie dobre wrażenie. Uczynił ogromne postępy. To już nie ten sam chłopiec, który grał Jessego w "Moście do Terabithii". Jedyne, co naprawdę mnie wkurza to to, że pomalowali mu włosy. Ten kolor zupełnie mu nie pasuje! Liam Hemsworth pojawia się na ekranie częściej niż w pierwszej części, ale jest właściwie tłem, a jego postać - powodem rozterek głównej bohaterki, która zaczyna gubić się w swoich uczuciach. Na ekran wracają także: Woody Harrelson jako Haymitch (Uwielbiam go w tej roli! Jest niezwykle przekonujący!), Elizabeth Banks w roli Effie, Stanley Tucci, czyli filmowy Caesar, Lenny Kravitz jako Cinna oraz Donald Sutherland, który świetnie zagrał okrutnego i bezwzględnego prezydenta Snowa. Jednak nowe igrzyska to także nowi trybuci, a więc nowi aktorzy obsadzeni w ich rolach. Sam Claflin czaruje jako Finnick, Jena Malone świetnie prezentuje się w roli Joanny (no może z wyjątkiem sceny, w której klnie na Snowa, przez co sprawia nieco komiczne wrażenie), Philip Seymour Hoffman jako Plutarch, Jeffrey Wright - Beetee oraz Amanda Plummer, która genialnie wręcz zagrała Wiress.


Muszę przyznać, że cały film robi niezwykłe wrażenie. Świetne efekty specjalne, gra aktorska, charakteryzacja. No dobra, drugą rzeczą, która wkurzała mnie oprócz pomalowanych włosów Josha, był zdecydowanie za mocny makijaż Jennifer. Jej pomalowane oczy i bardzo ciemny podkład aż odrzucały, a to przecież taka ładna dziewczyna. Do strasznego i nieco ekstrawaganckiego makijażu Effie już przywykłam. Urzekło mnie niemal wszystko. Malownicza arena, a na niej przerażające monstra: trująca mgła, głoskułki, ogromne pioruny, groźne małpy; rozterki Katniss; wrogość Snowa; rozczulające sceny nie-tak-bardzo-zakochanej pary. A na koniec mocny finał - kiedy Katniss dowiaduje się, czegoś, co na zawsze zmieni jej życie i podejście do prezydenta Snowa i jego terroru.

Film wywołał we mnie wiele emocji. Jestem przekonana, że zostanie jednym z moich ulubionych i wielokrotnie będę do niego wracać, kiedy zapragnę przenieść się do innego świata. Któż bowiem nie chciałby przeżyć wielkiej przygody razem z Katniss i Peetą? Pewnie nikogo nie zaskoczę, że już nie mogę się doczekać następnej części. Dobra wiadomość jest taka, że film ma zaplanowaną premierę na listopad bieżącego roku, czyli za jakieś 10 miesięcy! Poza tym został on podzielony na dwie części, dzięki czemu więcej szczegółów zostanie przeniesionych na ekran. Jeśli czytaliście trylogię i widzieliście pierwszą część, polecam wam "Igrzyska Śmierci: W pierścieniu ognia". Przeżycie to jeszcze raz! Polecam gorąco!

Pozdrawiam, Inka

sobota, 4 stycznia 2014

Hiszpańskie seriale

Cześć! Już jakiś czas temu obiecywałam napisać coś o "El Internado", ale jakoś nie mogłam się do tego zabrać. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy udało mi się zobaczyć dwa sezony "Gran Hotelu" i kilka odcinków "El Barco", dlatego zdecydowałam się napisać jedną notkę łączącą te trzy hiszpańskie produkcje i coś o nich naskrobać :)

"INTERNAT"


Fabuła serialu skupia się na losach kilku nastolatków uczęszczających do elitarnej szkoły z internatem - Laguna Negra. Młodzież ma zakaz opuszczania szkolnych murów, które otoczone są lasem. Właśnie tam, wśród mrocznej ciszy i gęsto porośniętych drzew, jeden z wykładowców - Alfonso Ceballos - odkrywa tajemnicę zagrażającą jego życiu i każdego, kto się o niej dowie. Chce on bowiem dowieść, że przed wieloma laty, gdy na miejscu szkoły stał sierociniec, zostało tam zamordowanych kilkoro uczniów. Nauczyciel informuje o tym Carolinę, Victorię, Ivana, Roque i Cayetano, którzy w późniejszych odcinkach starają się dowiedzieć, co stało się kilkanaście lat wcześniej w sierocińcu. Później do grupy dołącza także Marcos, a w kolejnych sezonach Julia oraz Amaia. Okazuje się, że jest jednak ktoś, kto nie chce, by prawda wyszła na jaw i jest gotowy zrobić wszystko, nawet zabić, aby utrzymać tajemnicę w sekrecie.



Fabuła jest bardziej skomplikowana, niż może się to wydawać na pierwszy rzut oka. Gdy zaczynałam oglądać serial, nie spodziewałam się, że tak bardzo mnie wciągnie i zrobi na mnie tak ogromne wrażenie. Hiszpanie piszą genialne, przemyślane i zawiłe scenariusze, komponują świetną muzykę (zakochałam się w utworach Daniela Sancheza de la Hery), wiedzą, co to znaczy trzymać widza w napięciu i co raz go zaskakiwać, bardzo dobrze grają, a do tego są naprawdę atrakcyjni, więc przyjemnie ogląda się ich na ekranie.

"Internat" to mój ulubiony hiszpański serial - pewnie dlatego, że oglądałam go jako pierwszy. Przez siedem sezonów ani razu się nie nudziłam. Poza tym to produkcja z pomieszania gatunków takich jak horror, dramat i thriller. Przyznam, że na początku bywały momenty, gdy wolałam oglądać serial przy zapalonym świetle (cóż, mój poziom strachu jest naprawdę niski), ale potem przyzwyczaiłam się do tego klimatu (szczególnie straszne były dla mnie momenty  podziemiach i niektóre w lesie). Twórcy wykreowali różnorodne postacie - każda z nich była inna i na swój sposób wyjątkowa. Najbardziej polubiłam Ivana, granego przez Yona Gonzaleza, Marię, w którą wcieliła się Marta Torne, Hectora, granego przez Luisa Merlo oraz Fermina, którego zagrał Raul Fernandez. W serialu pojawiły się także nowe, wschodzące gwiazdy oraz słynni aktorzy wielbieni przez hiszpańskich nastolatków: Ana de Armas, Elena Furiase, Blanca Suarez, Nani Jimenez, Daniel Retuerta i Martin Rivas.

Moim zdaniem, warto zobaczyć tą produkcję, ale - oczywiście - nic na siłę. Hiszpańskie seriale mają to do siebie, że jeden odcinek trwa jakieś 75-90 minut, więc naprawdę długo. Jednak nie ma się co zrażać. Na wakacje jeden taki serial z odcinkiem czy dwoma co wieczór, to naprawdę świetna rozrywka.


"GRAN HOTEL"


Serial opowiada perypetie młodego Julia Olmedo, który przyjeżdża do luksusowego Gran Hotelu, mieszczącego się na północy Hiszpanii, by dowiedzieć się, co się stało z jego siostrą - Cristiną, która zaginęła w dziwnych okolicznościach. W prowadzeniu dochodzenia pomaga mu córka właścicielki hotelu - Alicia Alarcon. Razem poznają coraz mroczniejsze sekrety mieszkańców hotelu i natrafiają na kolejne kłamstwa, naprowadzające ich na nowe tropy. Okazuje się, że w Gran Hotelu każdy ma coś do ukrycia i że wychodząca na jaw prawda, może okazać się bolesna...

"Gran Hotel" został uznany za "hiszpańskie Downton Abbey". Serial liczy trzy sezony i jest naprawdę świetny. Ogromnym plusem jest piękna sceneria Pałacu Magdaleny w Santander, nastrajająca muzyka, skomponowana przez Lucio Godoyę oraz Federico Jusida i stylowe kostiumy odzwierciedlające epokę. Do tego klimat, którego w hiszpańskich produkcjach nigdy nie brakuje. Jest tajemnica, jest groza. Mamy zagadki i rozwiązania, prowadzące do kolejnych zagadek i nowych rozwiązań i tak w kółko. Ciągle dowiadujemy się czegoś ciekawego, wstrząsającego, zaskakującego. Poznajemy nowych bohaterów z nowymi tajemnicami, a te skrywane głęboko sekrety okazują się pomocne przy rozwiązywaniu nowej zagadki.



W "Gran Hotelu", tak jak w "Internacie", nie brakuje barwnych postaci. Oczywiście, moimi ulubionymi stali się Alicia, grana przez Amaię Salamancę, Julio, w którego wcielił się Yon Gonzalez oraz Andres (Llorenc Gonzalez), który pomagał tej dwójce przy dochodzeniu. Oprócz tych młodych, utalentowanych i niezwykle atrakcyjnych gwiazd pojawili się także doświadczeniu aktorzy filmowi i teatralni, a wśród nich: Adriana Ozores, Concha Velasco, Manuel de Blas i Juan Luis Galiardo oraz debiutujący bądź mało znani aktorzy: Elena Tarrats, Marian Arahuetes, Megan Montaner, Paula Prendes oraz Marta Larralde. 

"Gran Hotel" mnie zachwycił. Jeżeli miałabym wam polecić jeden serial z tych trzech, o których piszę w tej notce, byłby to właśnie ten. Piękna sceneria, intryga, zakazana miłość, morderstwa, tajemnica - wszystko to, co chcemy zobaczyć na dużym ekranie. "Gran Hotel" nie pozwala się nudzić, choć zdarzały się momenty, gdy był nieco przewidywalny. Jednak serial trzyma w napięciu i wyzwala w oglądającym chęć zobaczenia kolejnego odcinka jak najprędzej. Także - polecam!


"STATEK"


Podczas niebezpiecznych eksperymentów w laboratorium w Genewie, dochodzi do katastrofy akceleratora cząstek. 99% Ziemi zajmuje teraz ocean, a zaledwie 1% - ląd. W tym samym czasie na jednym ze statków pośrodku oceanu znajduje się kilkudziesięciu uczniów, kilku nauczycieli, kapitan i załoga statku, którym udaje się przeżyć katastrofę. Uświadamiają sobie oni, że prawdopodobnie są jedynymi ludźmi na całej kuli ziemskiej. Od tego momentu statek staje się ich domem. Kapitan Ricardo wraz z panią naukowiec - Julią - decydują się odnaleźć ląd. Nie będzie to jednak takie proste, ponieważ nie wiadomo, gdzie on się znajduje. Do tego na oceanie czyha na nich wiele niebezpieczeństw, a na statku - bunty okłamywanej co raz załogi.



"Statek", przynajmniej do tej pory, zrobił na mnie najmniejsze wrażenie. Serial, podobnie jak "Gran Hotel" czy też "Internat", jest bardzo wciągający, jednak brakuje mu tego "czegoś". Postacie wydają się trochę przerysowane, a akcja rozwija się naprawdę powoli. (Mam na myśli przeszłość bohaterów, którą co raz poznajemy w retrospekcjach, ale nie wiemy, jak ma się ona do teraźniejszości.) Poza tym na cały serial polubiłam tylko trzy postacie, co jest zadziwiające. Moimi ulubionymi są Ulises, którego zagrał Mario Casas, Vilma - jedyna ciężarna na statku, w której rolę wcieliła się Marina Salas oraz Burbuja (myślę, że potem mogę go zacząć nie lubić, bo jego przeszłość zdaje się być naprawdę mroczna, ale teraz naprawdę go lubię), którego zagrał Ivan Massague. W serialu pojawili się kolejni, świetni hiszpańscy aktorzy jak: Blanca Suarez, Irene Montala, Luis Callejo, Juanjo Artero, Javier Hernandez i Juan Pablo Shuk (co prawda ten ostatni to nie Hiszpan, a Kolumbijczyk).

Dużymi zaletami "Statku" są: klimat tajemniczości, przygoda, a także śmieszne wypowiedzi bohaterów i ich miłosne perypetie. Kolejne wydarzenia w serialu dają widzowi dużą dawkę emocji. Trzymanie oglądającego "Statek" w niepewności to kolejny plus. Poza tym twórcy zaskakują świetnymi efektami specjalnymi oraz nastrajającą muzyką. "Statek" nie jest tak dobry jak "Internat" czy "Gran Hotel", jednak dalej będą go oglądać i dopóki nie zobaczę go do końca, nic więcej nie mogę powiedzieć. Myślę, że dla fanów Blanci i Maria to pozycja obowiązkowa.


Większość z was pewnie zauważyła, że duża część nazwisk się powtarza. Otóż aktorzy grający w "Internacie", grali też w "Gran Hotelu" albo w "Statku". Hiszpańskie produkcje mnie oczarowały. Kiedyś myślałam, że "Pretty Little Liars" albo "The Vampire Diaries" czy też "Tajemnice Smallville" to super seriale, w których mamy i przygodę, i tajemnicę, i świetne efekty specjalne. Okazało się, że nie dorównują one do pięt hiszpańskim serialom. Ich fabuły i postacie nie podtrzymują takiego napięcia, nie są tak oryginalne i dobrze przemyślane, a do tego nie sięgają do historii. Jeśli macie czas, naprawdę zapoznajcie się z tymi produkcjami. Uważam, że warto! (Jeśli ktoś oglądał "Labirynt fauna", który w dużej mierze jest zasługą Hiszpanów, ten wie, o czym mowa.)

Polecam! Polecam! Polecam!

Pozdrawiam, Inka