niedziela, 19 lipca 2015

The Riot Club

Cześć wszystkim! Ostatnio nie znajdowałam czasu na czytanie książek, a może po prostu nie miałam ochoty, by to robić, za to nadrabiałam zaległości filmowe. W ten sposób udało mi się obejrzeć "Wielkie oczy" Tima Burtona, a także "The Riot Club" w reżyserii Lone Scherfiga, o którym dziś napiszę wam coś więcej.


Film opowiada historię pochodzących z zamożnych rodzin świeżo upieczonych studentów, rozpoczynających naukę na Oksfordzie. Są to: Alastair Ryle, gburowaty i snobistyczny chłopak (Sam Clafin) oraz Miles Richards, zdecydowanie bardziej przyjaźnie nastawiony do świata (Max Irons), którzy dodatkowo zostają przyjęci do istniejącego od wieków The Riot Club. Klub jest tak prestiżowy, że niewielu ma szansę, aby do niego dołączyć. Nowi członkowie muszą zdobyć szacunek, uznanie i akceptację pozostałych chłopaków z klubu. Czy zabłyśnięcie w towarzystwie faktycznie jest warte każdej ceny?

Przyznam się, że "The Riot Club" przyciągnęło moją uwagę z dwóch powodów. Po pierwsze, akcja rozgrywa się w ukochanej przeze mnie Wielkiej Brytanii. Zdjęcia kręcono w Winchester, które jest po prostu piękne i zachwycające. Te rzadkie momenty, gdy pokazany jest krajobraz, warte są obejrzenia filmu. Po drugie, zgromadzono w nim świetną obsadę aktorską. Mnóstwo Brytyjczyków oznacza cudowny akcent, który jest miodem na moje uszy, a także dość przystojne twarzyczki, na które przyjemnie popatrzeć. Wierzcie mi, jest na czym zawiesić wzrok.


Najlepiej swoją rolę odegrał Sam Clafin. Aktora kojarzyłam głównie z pozytywnych ról w "Igrzyskach Śmierci" czy też "Love, Rosie", gdzie wciąż widzieliśmy jego uśmiechniętą buźkę. W "The Riot Club" gra totalnego gbura, którego nie sposób polubić. Już od pierwszych minut filmu zastanawiamy się, co z nim jest nie tak, a niepokój, który towarzyszy każdej scenie z jego udziałem, w ciągu trwania filmu jednie się nasila. To zdecydowanie najczarniejszy charakter. Max Irons świetnie spisał się w roli studenta, który stara się rozgraniczyć dobro od zła i postępować właściwie, który toczy wewnętrzną walkę z tym, co powinien, a czego nie powinien robić. Na końcu filmu jest nam go w sumie żal, bo - choć miał wszystko - tak naprawdę zostaje z niczym. Z własnej i częściowo niewłasnej winy. Douglas Booth w roli szalenie rozpieszczonego, bogatego chłoptasia różnie spisał się na medal. Podobała mi się jego stylizacja, a także fakt, że zaczął się aktorsko rozwijać, że nie poprzestał na graniu kochasiów. Całą obsadę dopełnia wyśmienity jak zawsze Tom Hollander, a także wspaniali, choć nie tak bardzo jak wszyscy wymienieni wyżej, Freddie Fox, Ben Schnetzer, Olly Alexander, Sam Reid, Natalie Dromer, Jessica Brown Findlay, Holliday Grainger.


Pozytywne wrażenie wywarł na mnie także Tom Mison, którego uwielbiam, a który pojawił się na początku filmu na zaledwie 2-3 minuty, ale od razu spowodował, że ocena filmu podskoczyła w górę.

Ogólnie rzecz ujmując, film jest trochę przerażający. Mamy okazję zobaczyć wyśmienitą w obsadę w rolach rozpieszczonych chłoptasiów z bogatych domów, którzy myślą, że wszystko im wolno, że są ponad innymi ludźmi i z tego powodu przysługuje im prawo, by się nad nimi wywyższać, że tak naprawdę żadne straszliwe konsekwencje nigdy ich nie dosięgną, bo są ponad. Zawsze i wszędzie. Może dla nas trochę to nierealne, jakby wyssane z palca, bowiem nie mamy zbyt wielkiej możliwości, aby zidentyfikować się z bohaterami, przecież nie należymy do tajemnych stowarzyszeń, a daleko nam i do bractw studenckich. Mimo to, charaktery i postawy są jak najbardziej prawdziwe i rzetelnie oddane. Może wśród nas są tacy jak Alastair, którzy myślą, że mogą wszystko, bo im się to po prostu należy albo jak Miles, którzy dryfują między dwoma światami i pragną należeć do obu, a tak naprawdę sami nie wiedzą, czego chcą od życia.

O "The Riot Club" można by pisać i pisać. Dla mnie film jest dość kontrowersyjny. Przeraża mnie możliwość istnienia takich stowarzyszeń, klubów, które wyciągają z człowieka to, co najgorsze i utwierdzają go dodatkowo w przekonaniu, że wcale nie czyni niczego złego, bo przecież "jest lepszy", ma prawdo "korzystać z życia". A jednak uważam, że warto go obejrzeć. Spotkałam się z licznymi opiniami, iż jest to słaba produkcja, która została nakręcona pod nastolatków (głównie z powodu obsady). Moim zdaniem, wcale nie jest to prawda. A jeśli ktoś chce się przekonać, czy to prawda, zachęcam do obejrzenia "The Riot Club".

Zapraszam was do zapoznania się z trailerem:


Pozdrawiam, Inka