niedziela, 27 października 2013

The Kings of Summer

Hej! Wieku temu - właściwie nie wieki, ale czas płynie tak szybko, że czasem trudno się zorientować, co miało miejsce dzień temu, a co pięć dni temu - miałam okazję obejrzeć bardzo dobry film z udziałem młodych, jeszcze nie tak znanych aktorów, który - muszę to przyznać - całkiem mi się podobał. Szczególnie jeśli chodzi o tematykę, z którą właściwie wcześniej się nie spotkałam, dlatego też postanowiłam coś o nim napisać. Z braku czasu nie mogłam zrobić tego wcześniej, więc zabrałam się za to dzisiaj (choć film widziałam jakiś tydzień temu).


Film opowiada historię trzech nastoletnich chłopców, którzy postanawiają spędzić wakacje, żyjąc w lesie w zbudowanym przez siebie domu i żywiąc się wyłącznie tym, co znajdą bądź upolują. Dlaczego decydują się na taki krok? Dwaj z nich - Joe i Patrick - mają dość swoich rodziców. Nie potrafią się z nimi dogadać. Czują się lekceważeni, niezrozumiani. W pewnym sensie także zagubieni. Biaggio - trzeci z chłopców - dołącza do nich. Każdy z nastolatków pragnie przeżyć historię swojego życia, stać się mężczyzną, zrobić coś samemu, poczuć się wolnym...

Oczywiście, nie wszystko idzie według planu. Polowanie nie kończy się tak, jakby tego oczekiwali. Mieszkanie we trójkę staje się monotonne. Brakuje też rozrywki związanej z nieobecnością innych osób. Do tego dołączają miłosne rozterki, przez które przyjaźń od dziecka zostaje wystawiona na ciężką próbę...

Po pierwsze, szczególnie podobał mi się, jak wcześniej ujęłam, scenariusz Chrias Galletta. Nietypowa historia. Czegoś takiego jeszcze nie widziałam w żadnym innym filmie. Do tego reżyseria Jordana Vogta-Robertsa. Świetne ujęcia. Jordan sprawił, że w tę historię łatwo uwierzyć. No i klimat - trzeba to zobaczyć, żeby to poczuć! Warto też wspomnieć o grze aktorskiej. W rolach głównych pojawili się: Nick Robinson ("Nie-przyjaciele", "Melissa i Joey"), Gabriel Basso ("Super 8", "Słowo na R") oraz Moises Arias ("Hannah Montana", "Tatastrofa", aktor pojawi się także w "Grze Endera"). Myślę, że aktorzy zagrali naprawdę dobrze. Szczególnie, jeśli spojrzymy na filmy, w których grywali wcześniej oraz ich dosyć małe doświadczenie aktorskie.




Nie mogę nie wspomnieć o muzyce. Po pierwsze, tej skomponowanej przez Ryana Millera. Po drugie, tej dobranej na użytek filmu. Była niesamowita. Podobały mi się w szczególności kawałki wzorowane trochę na lata 60. W ucho wpadły mi dwa utwory: "17" w wykonaniu Youth Lagoon oraz "The Youth" zespołu MGMT.

Historia, choć świetnie przedstawiona i której dałam praktycznie same plusy, ma też pewien minus, a jest im naiwność. Jakoś trudno mi uwierzyć, że trzech nastoletnich chłopców było w stanie w kilka dni zbudować domek w środku lasu, w zakątku, którego praktycznie nikt nie potrafił odnaleźć. Poza tym, jak udało im się zatargać te wszystkie belki do "magicznego miejsca"? I najważniejsze - jak udało im się bez zwracania uwagi innych ludzi przenieść niektóre elementy placu zabaw do lasu bez żadnego samochodu, wózka itp.? Poza tym rodzice nastolatków zgłosili ich zaginięcie. Ich zdjęcia pokazywane były w telewizji, więc kiedy wychodzi z lasu - wierzcie mi, było tak - to jak to możliwe, że nikt ich nie rozpoznał? Hmmm...?

I tylko tyle jestem w stanie mu zarzucić. Ogółem uważam, że to świetna produkcja i warto ją zobaczyć. Historia zawiera w sobie psychologiczny podtekst dla rodziców i ich dzieci, może właśnie dlatego warto go zobaczyć? Żeby w przyszłości nie popełniać tych samych błędów co tata Joe'go i rodzice Patricka? Polecam wam ten film naprawdę gorąco! Z pewnością nie będzie to stracony czas!

Pozdrawiam, Inka

wtorek, 22 października 2013

The Tomorrow People

Cześć! W ostatnich dniach miałam dodać recenzję filmu "Królowie Lata", ale jakoś nie mogę się zebrać - szkoła robi swoje - dlatego na dziś mam dla was moją króciutką opinię na temat najnowszego serialu The CW, a mianowicie "The Tomorrow People", co w prostym przekładzie oznacza "Ludzie Jutra". Do tej pory wyemitowano dwa odcinki i oba całkiem mi się podobały. Ale o tym trochę później...


Serial opowiada historię nastoletniego Stephena Jamesona, który od pewnego czasu słyszy czyjś głos w swojej głowie oraz notorycznie budzi się łóżku swoich sąsiadów, chociaż nie pamięta, aby wychodził z domu czy lunatykował. Chłopak chodzi do terapeuty, który każe przyjmować mu leki. Stephen zaczyna myśleć, że oszalał... Okazuje się jednak, że posiada nadnaturalne zdolności, które odziedziczył po swoim "szalonym" ojcu i że należy do Ludzi Jutra. Nastolatek dołącza do nich, pomagając im w walce ze złem...

Opis trochę przypomina "Tajemnice Smallville". Właściwie sama konstrukcja przypomina mi ten serial, kilka lat temu emitowany przez The CW. W obu przypadkach mamy nastoletniego chłopaka o ponadprzeciętnych, wręcz nadnaturalnych zdolnościach, który postanawia ratować świat przed złem. Rzecz w tym, że Clark Kent - bohater "Smallville" - był kosmitą i pochodził z innej planety, a Stephen należy do Ludzi Jutra.

W ciągu ostatnich dwóch odcinków można było dowiedzieć się skąd wzięli się Ludzie Jutra, co robią, ilu ich jest, kim był ojciec Stephena, kim są Ultra oraz co planuje zrobić Stephen, no i co właściwie zrobił, akceptując prawdę o tym, kim jest.



W obsadzie pojawia się Robbie Amell, któremu przypadła do odegrania rola Stephena. Amella możecie kojarzyć z "Pretty Little Liars". Grał tam Erica Kahna. Pojawił się także w filmie "Struck by Lightning" oraz "Od sklepowej do królowej". Robbie gra całkiem nieźle, chociaż wydaje mi się trochę za stary jak na nastolatka... Ale może tylko mi się tak wydaje. No i pewnie większość uzna go za przystojnego, chociaż mi się akurat nie spodobał ;p


W serialu pojawia się także Peyton List, która gra Carę. Akurat aktorka średnio mi się podoba w tej roli, ale to tylko moje zdanie. Myślę, że lepiej nadawałaby się na jakiś czarny charakter, ale kto wie...? Może ze słodkiej dziewczynki, która potrafi czytać w myślach Stephena, stanie się tą złą, która przejdzie na ciemną stronę mocy?


W rolę Johna Younga - do tej pory mojego ulubionego bohatera - wciela się Luke Mitchell. Aktor pojawił się w takich produkcjach jak "H20: Wystarczy kropla wody" i "Zatoka serc". John skrywa wiele tajemnic. Jest najbardziej upartą postacią, ale jednocześnie ma ogromne serce i zawsze, nawet jeśli nie podoba mu się to, co robią jego przyjaciele, przychodzi im na ratunek.

W "The Tomorrow People" pojawiają się jeszcze inni bohaterowie. Wśród nich znajduje się matka i młodszy brat Stephena, jego przyjaciółka Astrid oraz jego wujek. Poznajemy także kolejnych członków Ludzi Jutra.

Ogółem mówiąc, choć fabuła jest dość rozbudowana, serial jest naprawdę fajny. Jak na razie nie powiela zbyt wiele schematów, ale kto wie, co będzie dalej. Myślę, że fani fantastyki i serialoholicy powinny go koniecznie zobaczyć! Dla tych, którzy są zainteresowani - proszę bardzo! Jestem pewna, że się nie zawiedziecie. Jeśli jednak uważacie, że serial nie jest wart waszej uwagi, szczególnie po obejrzeniu traileru, który wrzucę na samym końcu, nie zabierajcie się za "The Tomorrow People". Już teraz mogę wam powiedzieć, że pewnie nie będziecie się dobrze bawić.


Jeśli się zdecydujecie, miłego oglądania!

Pozdrawiam, Inka

piątek, 18 października 2013

City of Bones

Cześć! Szkolny tydzień nareszcie mam za sobą. Dzisiejszy dzień był wyjątkowo dla mnie pechowy i nieprzyjemny, no ale takie rzeczy zdarzają się przecież codziennie wielu innym ludziom. Dość użalania się nad sobą! Przez ostatnie kilka dni przygotowywałam dla was recenzję filmu "Dary Anioła: Miasto Kości". Nie będę ukrywała, że długo - i z niecierpliwością - czekałam na ten film. Jestem wielką fanką książek i filmów fantasy, ale tylko jeżeli trzymają poziom.


Film opowiada historię nastoletniej Clary, która pewnego dnia odkrywa istnienie istot niewidzialnych dla normalnych śmiertelników. Okazuje się, że dziewczyna jest Nocnym Łowcą, a jej zadaniem, tak jak pozostałych Łowców, jest ochrona śmiertelników przed demonami i innymi istotami zła. To najkrótszy i najmniej szczegółowy opis jaki udało mi się stworzyć. Nie chciałabym odkrywać przed wami zbyt wiele, bo wtedy nie można się dobrze bawić oglądając film. Myślę, że pewne elementy zaskoczenia mogą być naprawdę fajne, a jeśli zna się całą fabułę...? Wtedy nie da się odczuwać takiej przyjemności.

Opis może wam trochę przypominać "Zmierzch", trochę "Pamiętniki Wampirów" albo "Skrzydła Laurel", ale niekoniecznie oznacza to, że jest do tych wszystkich produkcji podobny. Cechą wspólną są z pewnością nadnaturalne istoty, śliczna, naiwna nastolatka, dwóch facetów "walczących" o jej miłość, czyli tak zwany miłosny trójkąt. A jednak jeśli spojrzymy szerzej, nie wszystko musi wyglądać właśnie tak. Po pierwsze od wszystkich wymienionych wyżej produkcji "Miasto Kości" różni prawdziwy, mroczny klimat; kiedy nie do końca wiemy, o co chodzi i dopiero z czasem otrzymujemy odpowiedzi. Po drugie: otwarte zakończenie (film ma szansę na kontynuację, ale niewielką). Po trzecie - całkiem dobre efekty specjalne. I wątek miłosny, który kończy się zaskakująco dla widzów... W porównaniu ze "Zmierzchem" to naprawdę duży plus.




Jeśli chodzi o sam film, gra aktorska nie była jakaś powalająca, ale nie mogę powiedzieć, że aktorzy grali jak kłody drewna. Warto wyróżnić kreację Lily Collins. Wcześniej widziałam ją na ekranie jako Królewnę Śnieżkę i w roli drugoplanowej w filmie "Wielki Mike. The Blind Side". Muszę przyznać, że przekonała mnie w roli Clary Fray. Na początku słabiutkiej, mdlejącej dziewczynki, a potem silnej i odważnej nastolatki. Podobała mi się także rola Kevina Zeggersa, chociaż było mi szkoda, że na ekranie pojawiał się tak rzadko. Całkiem przekonujący byli również Jonathan Rhys Meyers w roli czarnego charakteru i Robert Sheehan, któremu przypadła rola beznadziejnie zakochanego w Clary przyjaciela. Z kolei Jamie Campbell Bower kompletnie nie pasował mi do roli Jace'a. Nie będę mu niczego zarzucać, bo jego fani by mnie zjedli, ale nie podobało mi się, jak grał.

Z całego filmu najbardziej podobała mi się muzyka. Skomponował ją Atli Örvarsson, znany z soundtracków do filmów: "Polowanie na czarownice", "Babylon A.D." czy "Hansel i Gretel: Łowcy czarownic". Dodatkowo oprócz jego kompozycji po raz pierwszy spodobały mi się wykorzystane utwory, niebędące dziełem kompozytora. Szczególnie przemówiły do mnie dwie: "When The Darkness Comes" Colbie Caillat i "Heart by Heart" Demi Lovato. Zanim zaczniecie coś myśleć i mówić muszę wam powiedzieć, że nie jestem fanką Demi ani jako osoby, ani jako piosenkarki, ale musicie przyznać, że ma naprawdę niesamowity głos.


Wielu krytyków bardzo słabo oceniło film. Muszę przyznać, że na pewno znajdzie się tam wiele niedociągnięć, ale czy naprawdę słysząc o tym filmie wymagaliśmy nie wiadomo czego? Uważam, że został zrobiony całkiem dobrze i mnie się podobał. Zresztą jest skierowany głównie do takich nastolatek jak ja, które lubią dobrą zabawę z filmem i chcą choć na chwilę zapomnieć o nudnej, szarej rzeczywistości. Bo dzięki "Miastu Kości" można przenieść się w naprawdę niezwykły i inny świat...

Ogółem mówiąc, film został zekranizowany na podstawie książki Cassandry Clare o takim samym tytule. Nie miałam okazji jeszcze jej przeczytać, ale słyszałam same pozytywne opinie, dlatego uważam, że warto. Co do filmu słyszałam i czytałam najróżniejsze recenzje, ale i tak zdecydowałam się go obejrzeć. Nie jest to pozycja obowiązkowa, ale czasem aż chce się usiąść w fotelu i zobaczyć coś mało ambitnego. Film nie zrobił na mnie wielkiego wrażenia, ale mogę powiedzieć, że na swój sposób mi się podobał. Myślę, że dla fanów "Igrzysk Śmierci" to pozycja obowiązkowa!


Jeśli jesteście zainteresowani, obejrzyjcie śmiało i podzielcie się swoimi wrażeniami!

Pozdrawiam, Inka

poniedziałek, 14 października 2013

Jeździec bez głowy

Cześć! Ostatnio pisałam o najnowszym serialu stacji Fox "Sleepy Hollow". Wtedy jeszcze nie widziałam "Jeźdźca bez głowy" Tima Burtona z 1999 roku. Obie produkcje łączy opowiadanie Washingtona Irvinga "Legenda o Sennej Kotlinie" z 1820 roku, na podstawie którego nakręcono w dość wolnym przekładzie film i serial. Nie miałam jeszcze okazji go przeczytać, ale gdy tylko znajdę czas (czyli za jakieś pół wieku, kiedy skończymy romantyzm i pozytywizm na polskim) chętnie po nie sięgnę. W każdej historii pojawia się postać Ichaboda Crane'a i w każdej z nich zmienia on swoją profesję. W opowiadaniu jest nauczycielem, w filmie Burtona - policjantem-detektywem, zaś w "Sleepy Hollow" gra wskrzeszonego po latach żołnierza.


"Jeździec bez głowy" to historia młodego policjanta, którzy przybywa do Sleepy Hollow, aby rozwiązać zagadkę tajemniczych morderstw dokonywanych rzekomo przez jeźdźca bez głowy. Na samym początku Crane pragnie dowieść wszystkim, że sprawcą morderstw jest zabójca, który - prawdopodobnie - chce się zemścić. Jako przykładny racjonalista wierzy tylko w to, co może udowodnić dzięki eksperymentom i nauce. Ale czasami nie wszystko da się racjonalnie wytłumaczyć... I właśnie tego w trakcie swojej przygody w Sleepy Hollow dowie się nasz młodziutki policjant.

Tim Burton po raz kolejny pokazał, że może zrobić świetny film mający trochę z horroru, trochę z filmu grozy... Mroczna sceneria, stylizacja na kino starych, dobrych lat, tajemniczość, czary, morderstwa... Właśnie ten klimat jest najlepszy w całym filmie. Nie da się go nie poczuć. Nie można go przeoczyć. Do tego genialna, nastrojowa muzyka Danny'ego Elfmana towarzysząca od początku seansu i bardzo dobra gra aktorska. Świetnie zagrana rola Ichaboda Crane'a. Nieco z przymrużeniem oka, z pewnym dystansem do siebie. Warto też zwrócić uwagę na mimikę. Johnny Deep po raz kolejny pokazuje, że potrafi zagrać każdą rolę. Szczególnie warta uwagi jest kreacja Katriny Van Tassel, którą zagrała młodziutka Christina Ricci. Jej talent ujawnił się już podczas grania w "Rodzinie Addmasów", ale w "Jeźdźcu bez głowy" utwierdziła mnie w przekonaniu, że potrafi grać.




Przed "Jeźdźcem bez głowy" Burton zrobił kilka innych dobrych filmów. Szczególnie chciałam zwrócić uwagę na "Edwarda Nożycorękiego". Od czasu tego kultowego filmu współpraca Tima z Johnnym zaczęła się rozwijać. Burton nie tylko znalazł swojego ulubionego aktora, którego mógł obsadzać w większości głównych ról, ale także kompozytora - Danny'ego Elfana. Do tego grona dołączy później Helena Bonham Carter. Wydaje mi się, że to grono - choć naprawdę uzdolnione i dobre - na dłuższą metę nie wypali... Burton z roku na rok robi coraz gorsze filmy (dowodem na to są chociażby "Mroczne cienie"), a obsadzanie w nich tych samych aktorów jest już nieco nudne i przewidywalne. Reżyserowi przydałby się powiew świeżości...

"Jeździec", chociaż nie w pełni doceniony, zdobył wysokie noty od publiczności i Oscara za najlepszą scenografię. Do tego doszły dwie nagrody BAFTA (za najlepszą scenografię i kostiumy), dwa Saturny (Dla Danny'ego Elfmana - za najlepszą muzykę i dla Christiny Ricci) i pięć Złotych Satelitów (za najlepszą muzykę, scenografię, kostiumy, zdjęcia i dźwięk). Wydaje mi się, że w tym wypadku trochę pokrzywdzony został Johnny Deep, bo nie otrzymał żadnej nagrody, a tak dobrze sobie poradził, ale to tylko moja własna opinia.

"Jeździec bez głowy" to film dobrze wyreżyserowany, ze świetną grą aktorską i genialną muzyką. Warto go zobaczyć, chociażby dlatego, żeby mieć porównanie z filmami Burtona "kiedyś" i "dziś". No i tutaj nie pojawiła się Helena... Poza tym warto obejrzeć go dla samego klimatu i magii, które dodają filmowi uroku. Jeżeli obawiacie się, że "Jeździec" jest horrorem, wierzcie mi, nie ma tam niczego strasznego! Jedynie nastrój tajemniczości, grozy, które towarzyszą podczas jego oglądania, no i ciągłe napięcie powodują, że można odczuć coś na kształt niepokoju. Jednak dla smakoszy dobrego kina nie jest to chyba żadna przeszkoda. Polecam!

Pozdrawiam, Inka

piątek, 11 października 2013

Sleepy Hollow

Hej! Dziś chciałabym coś napisać o nowym serialu stacji Fox, który jest emitowany od 16 września i zbiera naprawdę wysokie noty, a także od czterech tygodni utrzymuje ten sam wysoki poziom oglądalności. Pierwszy odcinek przyciągnął 10,05 miliona widzów, dając stacji udział 9% na rynku. Drugi odcinek przyciągnął ich nieco mniej, a mianowicie 8,56 milionów, dając stacji 8% udziałów na rynku, co jest naprawdę dużym osiągnięciem. Trzeci odcinek także zdobył 8% udziałów na rynku, zaś czwarty, bo do tej pory wypuszczony ich tylko tyle, 7% udziałów na rynku. Myślę, że to niesamowicie dobry debiut i stacja zarobiła naprawdę dużo dzięki "Sleepy Hollow". "Dramat zyskał 43% biorąc pod uwagę emisję na żywo i odtworzenia w ciągu trzech kolejnych dni, osiągając tym samym rating 5.0 w grupie docelowej 18-49 lat, co łatwo uczyniło serial najmocniejszym w stacji w ostatnim tygodniu.".


"Sleepy Hollow" jest serialem, którego akcja toczy się w teraźniejszości, w XXI wieku i jednocześnie łączy ze sobą retrospekcje z XVIII wieku. Głównymi bohaterami są Ichabod Crane, który zostaje wskrzeszony po 250 latach (razem z nim budzi się także zło) i Abbie Mills, młoda policjantka, która wraz ze swoją siostrą w dzieciństwie doświadczyła nadprzyrodzonej mocy ciemności. Oboje decydują się na walkę z siłami zła, w której może im pomóc odkrycie tajemnic sięgających czasu powstania Stanów Zjednoczonych. Jak się okazuje Sleepy Hollow wcale nie jest takie senne...

Być może opis (trochę przeze mnie przekształcony) nie bardzo wam się spodobał, ale nie skreślajcie serialu od razu z listy. Oprócz Ichaboda i Abbie w odcinkach pojawia się wiele innych postaci, m. in. Jeździec bez Głowy, o którym nie wspominałam w opisie, Frank Irving - kapitan, August Corbin - szeryf, Katrina Crane - żona Ichaboda, a także siostra Abbie.

Jakie są plusy oglądania "Sleepy Hollow"? Po pierwsze: fabuła. Jest bardzo ciekawa; dialogi całkiem dobrze skonstruowane, bez żadnych głupich żarcików i dennych tekstów o miłości. Po drugie: klimat. Tak mroczna i niesamowita sceneria robi wrażenie. Po trzecie: gra aktorska. I na tym skupię się chyba najbardziej. Genialnie zagrana postać Ichaboda Crane'a (w tej roli Tom Mison), któremu ciężko jest się odnaleźć po 250 latach "snu. Kapitalne odnalezienie się aktora w tej roli sprawiło, że aż zaczynało się wierzyć, że on naprawdę pochodzi z tamtych czasów, no i swoje zrobił też cudowny, brytyjski akcent Toma, w którym się po prostu zakochałam. Rola Abbie przypadła Nicole Beharie i muszę przyznać, że aktorka całkiem dobrze sobie radzi. Jest naturalna, potrafi irytować, ale też jej gra sprawia, że w pewnym momencie zaczynamy współczuć Abbie... Po czwarte: muzyka. Została skomponowana przez Briana Tylera i Roberta Lydeckera. Jest nastrojowa i bardzo mi się podoba. Pasuje do czołówki :)


Warto też dodać, że serial radzi sobie lepiej niż przebojowy, wakacyjny hit - "Under the Dome". Serial trzyma w napięciu i bardzo mi się to podoba. Myślę, że zawsze znajdzie się ktoś komu "Sleepy Hollow" nie przypadnie do gustu i znajdzie mnóstwo powodów, dla których nie warto go zobaczyć, ale mimo wszystko: polecam! Warto zobaczyć chociaż jeden odcinek, żeby móc jako tako wyrobić sobie o nim zdanie. Jak dotąd obejrzałam wszystkie, które wypuściła stacja Fox, a było ich raptem cztery. I mimo wszystko, chociaż nigdy nie oceniam nie obejrzawszy całego sezonu, powiem, że serial jest świetny i chętnie tracę na niego 45 minut tygodniowo :)


Jeśli nie jesteście aż nadto wymagający, to spróbujcie, a nuż wam się podoba. A dla tych, którzy serial już widzieli mam dobrą nowinę. Stacja Fox zamówiła drugi 13-odcinkowy sezon "Sleepy Hollow", dając mu duży kredyt zaufania. Jako widz jestem wniebowzięta, jako uczeń - już niekoniecznie. Ale mam nadzieję, że zawsze znajdę czas, aby udać się w podróż do Sennej Kotliny i przeżyć kolejną przygodę wraz z głównymi bohaterami...

Pozdrawiam, Inka

środa, 9 października 2013

Córka Rembrandta

Hej! Po debiut literacki Lynn Cullen sięgnęłam dawno temu, jednak postanowiłam wrócić do tej książki - tak pozytywne wrażenie na mnie wywarła i, muszę to przyznać, nadal wywiera. Już tak mam, że chętnie czytam książki z wątkiem historycznym lub powieści historyczne, które bardzo często spełniają moje oczekiwania. Z "Córką Rembrandta" było tak samo.


Cornelia van Rijn była córką Rembrandta i jego służącej Hendrickje Stoffels. Malarz zakochał się w matce dziewczyny, lecz nie mógł jej poślubić, ponieważ mógł narazić się na stratę dużej części spadku po Saskii - swojej zmarłej żony. Hendrickje i Rembrandta oskarżono o konkubinat. Niedługo po tym wydarzeniu narodziła się ich córka - Cornelia, która otrzymała nazwisko po ojcu. Rembrandt, starzejąc się, popadał w ruinę i izolował się od świata. Przyjmował coraz mniej zamówień. Gdy Cornelia miała dwa lata, Rebrandt stał się bankrutem. Wtedy też wraz z córką i jej matką zamieszkał w dzielnicy Rozengracht. Gdy zmarła Hendrickje, Rembrandtem zajmowała się Cornelia oraz jej przyrodni brat - Titus.

"Córka Rembrandta" to historia Cornelii, o której tak naprawdę wiemy niewiele. Opowieść ta to przede wszystkim fikcja literacka, przeplatana z wydarzeniami historycznymi. Akcja książki rozpoczyna się w momencie, gdy Cornelia jest już żoną Cornelisa Suythofa - ucznia Rembrandta van Rijn. Dzieje się to już po śmierci malarza. Aby mieć pieniądze na podróż do Indii, małżonkowie sprzedają "stare" dzieła ojca Cornelii. Wtedy to właśnie siedemnastolatka wraca do przeszłości. Przypomina sobie, jak żyła, gdy zmarła jej matka, jak musiała opiekować się starym, zdziwaczałym ojcem, który wydawał się zauważać tylko Titusa, jak podczas zarazy starała się przetrwać... Właśnie wtedy, w wieku czternastu, a może piętnastu lat Cornelia poznała Carla - bogatego i przystojnego chłopca, który wydawał się być nią zainteresowany. Na dodatek nastolatkę opuścił jedyny i ukochany brat, który za bardzo zaczął upodabniać się do Magdaleny van Loo - swojej żony i kuzynki...

Czy Cornelia zazna prawdziwej miłości? Czy biedota i ubóstwo rzuci cień na jej związek z Carlem? Czy Cornelia poślubi Cornelisa Suythofa z miłości, a może z wyboru? Jak zmieni się Titus? Czy Cornelia będzie w stanie patrzeć na szczęście brata, który z biedoty i skrajnej nędzy trafi na salony? I jak dziewczyna zostanie potraktowana przez Rembrandta w momencie, gdy opuści go jedyny syn? Czy wtedy ojciec ją zauważy i... pokocha?

"Córka Rembrandta" jest zaskakującą i wzruszającą opowieścią. Gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy na półce w bibliotece, pomyślałam, że to pewnie kolejna "powiastka" o miłości, która nie będzie w stanie przetrwać... I nie wypożyczyłam jej. Rembrandt był dla mnie tylko malarzem. Znałam go z zajęć plastycznych, ale niewiele o nim wiedziałam. Dopiero, gdy niedawno zainteresowałam się jego twórczością, stwierdziłam, że - tak! - chcę wypożyczyć tę książkę. Okazało się, że "Córka Rembrandta" autorstwa Lynn Cullen jest naprawdę niesamowitą książką, która bardzo przypadła mi do gustu.

 Książkę czytało się o tyle przyjemnie, o ile jej język był prosty. Żadnych archaizmów i niezrozumiałych słów. Atutem lektury jest też wspomnienie o dziełach malarza i ciekawostki dotyczące tego, jak powstały. Lynn Cullen zaskoczyła mnie także dlatego, że utworowi daleko było do nudnych, pełnych zbędnych informacji książek o słynnych malarzach. Autorka wyselekcjonowała tylko to, co było najbardziej potrzebne. Dodała do tego tło i dialogi i tak powstała "Córka Rembrandta". Książka może nie każdemu przypaść do gustu, może wydawać się tylko naiwną historyjką, której daleko do prawdy. Ale przecież tak wyglądało życie tych ludzi. W XVII wieku ludzie dzielili się na kasty. Liczyło się to, w której rodzinie się urodziłeś. Jeśli byłaś córką służącej, sama będziesz służącą. Będziesz żyła w biedocie. Jeśli jesteś córką bogacza, też będziesz w przyszłości bogata i odziedziczysz po rodzinie majątek, fortunę...

 Tak, los Cornelii został przypieczętowany długo przed jej narodzinami. Być może nie zaznała ona tyle szczęścia i radości w życiu, ile autorka pozwoliła jej poczuć na kartach powieści, ale... czy to ważne? Wielu czytelników zapamięta ją w taki sposób, w jaki jej postać wykreowała autorka.

"Córka Rembrandta" jest też debiutem pani Cullen, o czym wspomniałam już nieco wcześniej. Mam nadzieję, że ma już pomysł na kolejną książkę. A wszystkim zainteresowanym moją opinią, a także samym słynnym Rembrandtem van Rijnem polecam tę książkę bardzo gorąco! Być może zakochacie się w niej tak, jak ja... Naprawdę warto!

Pozdrawiam, Inka

niedziela, 6 października 2013

The Croods

Cześć! Wczoraj miałam okazję zobaczyć kolejny film (tym razem animację), który okazał się naprawdę dobry, jak na współczesne produkcje dla dzieci, dlatego też postanowiłam coś o nim napisać. Zacznę od tego, że jest to przede wszystkim film skierowany do najmłodszych widzów, choć dorośli też mogą się przy nim świetnie bawić i jednocześnie coś z niego wynieść. Wyprodukowany został przez 20th Century Fox - wytwórnię filmową, którą można kojarzyć z takich produkcji jak "Epoka Lodowcowa", "Tajemnica Zielonego Królestwa", "Alvin i Wiewiórki", "Królestwo niebieskie" czy "Titanic".


Film opowiada historię rodziny Krudów, którym udaje się przetrwać dzięki przestrzeganiu zasad. Najważniejszą z nich jest wystrzeganie się tego, co nowe, bo to, co nowe jest niebezpieczne i na końcu zawsze oznacza śmierć oraz życie w bezpiecznej, przytulnej jaskini. Krudowie żyją tak do momentu, w którym rozstępuje się ziemia i ich dom ulega zniszczeniu. Wtedy muszą opuścić rodzime tereny i wraz z pomysłowym Guyem udać się w daleką wędrówkę. Wkrótce bohaterowie odkrywają, że to, co nowe nie jest aż takie straszne, jak mogłoby się wydawać...

Głową rodziny jest Grug, który ściśle przestrzega ustalonych przez siebie zasad. Stara się opiekować swoją rodziną, a w szczególności buntowniczką Eep, która tak bardzo pragnie poznać świat poza jaskinią, że pewnej nocy łamie zasady i... wymyka się. Dziewczyna poznaje Guya - chłopaka, który potrafi wyczarować ogień. Eep jest zafascynowana jego pomysłowością. Podoba jej się to, co nowe. Oczywiście, wszystko to nie przypada do gustu Grugowi. Chociaż cała historia mówi o Krudach, to na pierwszy plan i tak wysuwa się postać nastoletniej Eep i jej stosunków z ojcem.  Właśnie ten element filmu bardzo mi się podobał. Jak w większości bajek zostały poruszone tematy nie tylko związane z dobrą zabawą, ale także pewnego rodzaju nauką.


Kolejnym plusem animacji była dobrze przemyślana fabuła. Podczas oglądania ani razu nie odczułam, że film mi się dłuży ani też nie nudziłam się. Zabawne teksty, dużo muzyki, przyspieszające z każdą minutą tempo sprawiały, że dobrze się bawiłam. Szczególnie podobały mi się elementy estetyczne. Nie chodzi mi tylko o efekty wizualne, ale także o muzykę, którą, tak na marginesie, skomponował Alan Silvestri. Za serce chwyciły mnie właściwie dwa utwory - "The Crood's Family Theme" i "Cave Painting Theme" - chociaż wszystkie kawałki były naprawdę ładne.




Jeżeli chodzi o efekty komputerowe to postacie trochę kojarzyły mi się z tymi z DreamWorksa i okazało się, że moje skojarzenie jest jak najbardziej trafione. Otóż DreamWorks Animation, które wyprodukowało m. in. "Shreka", "Potwory kontra obcy" czy "Jak wytresować smoka", zajęło się także produkcją "Krudów". Poza tym można było usłyszeć bardzo podobne fragmenty linii melodycznej do animacji DreamWorksa. Jakoś tak w ucho wpadły mi niektóre fragmenty podobne do "Shreka".


"Krudowie" to bajka na naprawdę wysokim poziomie i uznaję ją za jedną z perełek w mojej magicznej kolekcji filmów animowanych. Składa się na to bardzo dobre wykonanie, muzyka, dialogi. Poza tym animacja jest wprost stworzona dla małych dzieci. Film jest wolny od przemocy i wulgaryzmów. Na dodatek jest bajką ambitną i może przyciągnąć uwagę małych widzów na tyle, że po 1,5 godzinie będą chcieli więcej. Uważam, że warto zobaczyć "Krudów". To świetna rozrywka dla całej rodziny, przy której trudno jest się nudzić. Dlatego z pewnością mogę powiedzieć to jedno słowo, które powinno przyciągnąć widzów (a którego nie mogłabym wyrzec po obejrzeniu wielu innych filmów): polecam!

Pozdrawiam, Inka

środa, 2 października 2013

Dotyk Julii

Cześć! Tym razem mam dla was recenzję książki. Czytałam ją w kwietniu i wtedy też napisałam moją recenzję na portalu LubimyCzytać.pl, jednak chciałabym ją tutaj zamieścić. Jeśli ktoś dobrze mnie zna, wie, że rzadko kiedy przepuszczę jakąś książkę z literatury młodzieżowej, a jeśli dodatkowo zawiera jakieś wątki przygodowe i romantyczne - proszę bardzo! - ja się na to piszę.

"Dotyk Julii" autorstwa Tahereh Mafi jest - właśnie! - kolejną pozycją młodzieżową, jaką w swojej ofercie przedstawiło wydawnictwo Otwarte. To debiut dwudziestoczteroletniej pisarki z Kalifornii, który szybko trafił na listy bestsellerów New York Timesa. Fabuła i postacie są naprawdę ciekawe i dość oryginalnie ujęte, jak na współczesną literaturę, gdzie ciągle czytamy o tym samym, co - muszę to napisać - robi się naprawdę nudne. Przy czym można uznać, że autorka ma niezwykle bujną wyobraźnię, skoro potrafiła stworzyć taki, a nie inny świat i nie powielać znanego już nam schematu.


Główną bohaterką jest siedemnastoletnia Julia, która ma niezwykły dar. Jej dotyk sprawia ból. Może doprowadzić nawet do śmierci. Przez całe swoje życie dziewczyna jest izolowana od innych. Nie ma przyjaciół. Nawet rodzice jej nie akceptują. Julia nie wie, dlaczego wszyscy tak bardzo się jej boją... Jest pokojowo nastawiona do świata. Nie chce nikogo krzywdzić. A mimo to czuje, że jest potworem... Żyje w przeświadczeniu, że nigdy nie powinna była się urodzić; że posiada moc, która jest źródłem zniszczenia i bólu; że żyje tylko po to, aby ranić innych...

 Julię poznajemy, gdy przebywa w zakładzie zamkniętym od 264 dni, w ciągu których ani razu nie była na dworze i do nikogo się nie odzywała. Dziewczyna żyje w czterech ścianach, mogąc tylko raz wyjść poza swoje "więzienie" i tylko raz otrzymując posiłek. W stanie świadomości utrzymują ją już tylko myśli błądzące po jej głowie i mały notesik, w którym skrzętnie je zapisuje. Pewnego dnia do jej celi zostaje "wtrącony" Adam. Nastolatka, choć niezbyt chętnie, postanawia pomóc mu zaaklimatyzować się w miejscu, w którym sama musiała spędzić sporo czasu. Między dwojgiem więźniów rodzi się uczucie. Julia nie wie, że Adam jest kimś więcej, niż tylko "współlokatorem jej celi"...
W momencie, w którym Julia poznaje Adama akcja przyspiesza i z każdą kolejną kartką rozkręca się coraz bardziej. Poznajemy kolejnych bohaterów, a także okoliczności w jakich Julia została zamknięta w zakładzie oraz... dlaczego uważa, że jest potworem.

 Muszę przyznać, że zanim przeczytałam książkę zaintrygował mnie sam pomysł: główna bohaterka jako śmiercionośne narzędzie zbrodni. Wcześniej nie spotkałam się z taką koncepcją postrzegania człowieka, no i świata, i właśnie dlatego autorka zjednała sobie moją sympatię, jeszcze zanim sięgnęłam po książkę. Szczególnie podobało mi się to, że autorka od początku do samego końca sama pisała swoją książkę; nie powielała znanych nam już schematów, które często wykorzystują inni autorzy. Koniec z wampirami, wilkołakami, duchami, żywymi trupami i sierotkami Marysiami. Od czasów "Igrzysk Śmierci" to chyba jedna z lepszych książek współczesnej literatury młodzieżowej jaką przeczytałam w ciągu ostatnich dwóch lat. Dodatkowo bardzo podobała mi się refleksyjna natura głównej bohaterki oraz to, co autorka starała się nam wyrazić poprzez jej myśli, które pozwalały inaczej spojrzeć na otaczający nas świat i docenić to, co mamy, przede wszystkim: wolność.

 "Dotyk Julii" to naprawdę dobra książka, kiedy chcemy wciągnąć się w kolejną niebanalną historię i poznać zupełnie inny świat. Polecam ją serdecznie nie tylko nastolatkom, ale także każdemu zainteresowanemu. Gwarantuję, że lektura nie będzie czasem straconym, a wnioski, które można z niej wyciągnąć, na długo pozostaną nie tylko w sercach, ale i w umysłach. Jednak jeśli sceptycznie podchodzicie do świata, myślę, że nie znajdziecie w tej książce niczego ciekawego. Chociaż... kto wie?


Dobra wiadomość dla fanów książki jest taka, że od lipca można już zdobyć drugą część dystopii - "Sekret Julii" oraz, że 20th Century Fox nabył prawa do „Dotyku Julii”, co oznacza, że za jakiś dłuższy czas możemy spodziewać się ekranizacji książki.

Z tą dobrą informacją kończę dzisiejszą notkę,
pozdrawiam, Inka