Cześć! To już moja ostatnia notka w tym roku, dlatego chciałabym złożyć życzenia noworoczne wszystkim czytelnikom mojego bloga. Życzę wam udanego sylwestra, a w nowym roku wszystkiego, co najlepsze, spełnienia marzeń i wielu radosnych chwil. Chciałabym wam także podziękować za to, że czytacie, co tutaj czasem naskrobię i zostawiacie ślady w postaci komentarzy. To wiele dla mnie znaczy. Daje świadomość, że nie piszę tylko dla siebie, ale też dla innych. :)
Dziś chcę polecić wam film, który bardzo mi się spodobał. Jest z gatunku zbliżonego do fantasy, science-fiction i filmu młodzieżowego, czyli czegoś na kształt "Pięknych istot", "Darów Anioła: Miasto Kości", "Igrzysk Śmierci" czy też "Zmierzchu". Jest on także ekranizacją słynnej powieści Kerstin Gier - "Czerwień Rubinu" rozpoczynającą Trylogię Czasu, która została wysoko oceniona przez czytelników.
Szesnastoletnia Gwendolyn (Maria Ehrich) odkrywa, że jest posiadaczką genu umożliwiającego podróżowanie w czasie. Okazuje się, że nie jest ona jedyną osobą, która ma takie zdolności. Gideon (Jannis Niewöhner) także potrafi podróżować w czasie. Dodatkowo został on wyszkolony przez specjalne bractwo, jak zachowywać się w danym wieku, jaki strój nosić, jaka jest etykieta. Chłopak i Gwen muszą wypełnić tajną misję, podróżując przez różne wieki; misję, która może wszystko zmienić...
Długo zwlekałam z obejrzeniem tego filmu, dlatego że obawiałam się bariery językowej. "Rubinrot" jest niemiecką produkcją, a moja znajomość niemieckiego jest raczej podstawowa. Bałam się, że aktorzy będą tak szybko mówić, że napisy będą skakać raz za razem, a ja nie nadążę czytać. Oczywiście, moje obawy były zupełnie niepotrzebne, bo okazało się, że język niemiecki wcale mi nie przeszkadzał (byłam w stanie zrozumieć sporo kwestii), a napisy nie przelatywały zbyt szybko. Dodatkowo czytałam wiele niepochlebnych opinii na temat filmu, które mnie po prostu zniechęcały. Wiele osób pisało, że film jest bardzo słaby albo znośny i że nie warto go oglądać. Cieszę się, że nie poszłam za radą tych osób, bo straciłabym naprawdę fajne widowisko. Możliwe, że tak dobrze odebrałam tą produkcję, bo jeszcze nie czytałam książek, ale nawet gdybym to zrobiła, i tak obejrzałabym film.
Niemieckie filmy mają to do siebie, że mogą mieć durną fabułę, a są zrobione naprawdę przyzwoicie. Jeśli chodzi o "Czerwień Rubinu" podobało mi się niemal wszystko. Po pierwsze - stroje. Pokazano zarówno szkolne mundurki, jak i stroje z epoki. Różnorodność krojów i kolorów robiła wrażenie, choć suknie, które przywdziewała Gwen, były raczej przeciętne. Po drugie - muzyka. Zakochałam się w niej. Philipp F. Kölmel okazał się świetnym kompozytorem. Niektóre kawałki wręcz chwytają za serce. Dołączone piosenki Sofii de la Torre również bardzo mi się podobały. Po trzecie - efekty specjalne. Niby nic szczególnego, ale zdecydowanie lepsze niż w wielu filmach science-fiction. I wreszcie czwarty punkt, czyli gra aktorska. Moim zdaniem, zarówno Gwen jak i Gideon wypadli przekonująco w swoich rolach. Maria Ehrich dobrze spisała się w roli niezwykle odważnej dziewczyny, która próbuje dowiedzieć się czegoś o swoim przeznaczeniu, a Jannis - rzekłabym wręcz, że był świetny! Na początku ironiczny, zakochany w Charlotte, w zupełności oddany bractwu, a potem - obiecujący pomóc Gwen, czarujący chłopak, który zaczyna wątpić w to, czy bractwo na pewno jest dobre...
Klimat zamierzchłych czasów jest kolejnym plusem ekranizacji. Szczególnie postać Jamesa Pimplebottoma granego przez Kostiję Ullmanna pozwala to odczuć. Aktor wyglądał, jakby został żywcem wyjęty z XVII wieku.
Muszę przyznać, że film wywarł na mnie niezwykle pozytywne wrażenie. Podejrzewam, że film nieco różni się od książki, ale nie zmienia to faktu, że warto go obejrzeć. Polecam go wszystkim fanom produkcji takich jak "Dary Anioła: Miasto Kości" czy też "Igrzysk Śmierci". Myślę, że nie zawiedziecie się. Polecam!
Pozdrawiam, Inka