poniedziałek, 10 sierpnia 2015

Z dala od zgiełku

Cześć! Dawno nie pisałam, a to wszystko z braku wolnego czasu albo chęci na pisanie. Dziś przygotowałam dla was recenzję filmu, który miałam okazję zobaczyć jakiś czas temu. To amerykańsko-brytyjska produkcja, która powstała na podstawie słynnej książki Thomasa Hardy'ego - "Z dala od zgiełku", i która wywarła na mnie duże i -co ważniejsze - dobre wrażenie.


Z twórczością pana Hardy'ego spotkałam się tylko raz przy okazji czytania "Tessy d'Urberville". Książka nie za bardzo mi się podobała, może dlatego, że był to czas, kiedy nie powinnam była sięgać po klasykę. Mimo wszystko nie zniechęciłam się aż tak, by nie chcieć zobaczyć ekranizacji innej powieści tego autora, tym bardziej, że w owej produkcji grać miała lubiana przeze mnie brytyjska aktorka - Carey Muliigan (nie wiem, co takiego ma w sobie ta dziewczyna, ale lubię ją zdecydowanie bardziej niż Keirę Knightley i z przyjemnością oglądam filmy, w których występuje).


Bathsheba Everdene - główna bohaterka produkcji - jest nie tylko młodą, piękną i wykształconą panną na wydaniu, lecz także silną kobietą, dążącą do uzyskania pełnej niezależności. Nic więc dziwnego,  że w jej otoczeniu nie brakuje mężczyzn, którzy lgną do niej jak pszczoły do miodu. Mimo braku pieniędzy kobieta pragnie pozostać wierna swoim ideałom, dlatego przy pierwszej lepszej okazji nie przyjmuje oświadczyn, byle tylko móc wieść dostatnie życie. Gdy pewnego dnia Bathsheba dowiaduje się, że otrzymała spadek po ukochanym wuju, nic nie stoi jej na przeszkodzie do spełniania swoich marzeń i realizowania ich w swoim życiu. W tym samym czasie na jej drodze życia pojawią się trzej czarujący młodzieńcy: Gabriel, William i Francis. Czy Bathsheba zdecyduje się w końcu wpuścić do swojego życia choć trochę miłości?

"Z dala od zgiełku" to bardzo dobry film kostiumowy z pięknymi zdjęciami, niesamowitą muzyką i niezłą grą aktorską. Choć muszę przyznać, że ta ostatnia przy wszystkich innych atutach trochę kuleje. Podobał mi się uroczy Matthias Schoenaerts, doskonale zaprezentował się Michael Sheen, nieźle zagrała Carey Mulligan, a Tom Sturridge dobrze zaprezentował się w roli sierżanta-dupka-i-lenia, a mimo to czegoś zabrakło... Najwidoczniej sam kunszt aktorski nie wystarcza, gdy brak w nim emocji oddziałujących na widza... Jasne, możemy wyrobić sobie opinię o każdej postaci, możemy ją polubić albo nie, możemy kibicować jakiejś postaci, ale gra w parach aktorom troszeczkę nie wyszła. Jak to się mówi: zbrakło chemii.



Jestem pewna, że widzieliście "Dumę i uprzedzenie", "Wichrowe wzgórza", "Jane Eyre" - wszystkie te filmy oprócz klimatu XIX-wiecznej Anglii, ducha epoki wiktoriańskiej (w przypadku ekranizacji powieści sióstr Bronte) oraz bycia produkcjami kostiumowymi, łączy także chemia między aktorami odgrywającymi główne role. A w "Z dala od zgiełku" tego po prostu nie ma...

Zdecydowanym plusem całej produkcji są, oczywiście, piękne zdjęcia Charlotte Bruus Christensen, a także cudowna muzyka Craiga Armstronga. Również scenografia i malownicze krajobrazy bardzo przypadły mi do gustu. Kolejny atut to piosenka śpiewana przez Mulligan i Sheena. Wywarła na mnie wrażenie. Aktorzy wypadli w tej scenie naprawdę dobrze.


Jeśli jesteście zainteresowani filmem, który ma wiele do zaoferowania i wcale nie jest produkcją, która skupia się jedynie na romansach, obejrzyjcie "Z dala od zgiełku". Być może wam spodoba się bardziej niż mnie, a myślę, że warto wyrobić sobie swoją własną opinię na ten temat. Gdybym miała zdecydować: polecać film czy nie, zdecydowanie wybrałabym pierwszą opcję!

Pozdrawiam, Inka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz