czwartek, 21 maja 2015

19 razy Katherine

Cześć wszystkim po długiej przerwie! Chyba najdłuższej w całym moim blogowaniu. Na szczęście, już po maturach, także koniec z przerwą w pisaniu. Tym razem wracam już na dobre! :)
Dziś przygotowałam dla was recenzję kultowej powieści Johna Greena - "19 razy Katherine". Podejrzewam, że większość z was doskonale zna twórczość tego autora. Jego słynne "Gwiazd naszych wina" od dawien dawna znajduje się na liście bestsellerów. Również film nakręcony na podstawie książki zrobił furorę, a i kolejne ekranizacje się szykują... 


Głównym bohaterem powieści jest Colin Singleton, znany również jako "cudowne dziecko". Egoistyczny, skupiony wyłącznie na sobie, nieco zadufany i dziwaczny nie ma grona wspaniałych przyjaciół, zaczyna się ono i kończy na jego jedynym kumplu - Hassanie, a każdy kolejny związek z dziewczyną o imieniu Katherine (dziwaczne upodobanie Colina) kończy się porażką. Kiedy główny bohater zostaje porzucony po raz dziewiętnasty, Hassan postanawia zabrać go w podróż po Ameryce. W końcu nastolatkowie lądują w Gutshot w stanie Tennessee, gdzie poznają Lindsay Lee Wells i jej szaloną matkę Hollis - właścicielkę fabryki produkującej sznurki do tamponów. 

Kiedy podjęłam się lektury "19 razy Katherine", kierowałam się instynktem. Green zaskoczył mnie pozytywnie już trzy razy wcześniej, dlatego uznałam, że i za czwartym razem może mu się to udać. Powieść drogi, mądry, dorastający bohater, wątek romantyczny - czego chcieć więcej? Przyznam, że - choć książka nie była zła - czegoś mi w niej zabrakło. Po pierwsze: główny bohater. Nie podobała mi się konstrukcja psychologiczna Colina. Jak na "cudowne dziecko", które ma ogromną wiedzę, niezbyt orientował się w świecie i rozumiał mechanizmy nim rządzące... Trochę to dziwne i nieprzekonywujące. Rozumiem, że bohater może żyć w swoim świecie, robić, co mu się żywnie podoba, ale jak na dość inteligentną bestyjkę, Colin wcale taki nie był... To, co dla "normalnego człowieka" było oczywistością, dla głównego bohatera okazywało się być niezwykłym odkryciem i, co gorsze, gdy wcześniej podawano mu takie same informacje na tacy, nie przyjmował ich. Po drugie: motyw teorematu. Wiem, że Green właśnie na nim zbudował całą fabułę, ale - jak dla mnie - było to nużące i wcale nie rozwijało akcji. W "twórczym" myśleniu Colina ukazała się także wielka naiwność i nieznajomość życia... Po trzecie: wykorzystywanie pomysłów z poprzednich powieści. Wiem, że nie powinnam tego zarzucać autorowi, ale motyw podróży pojawiał się wcześniej w "Papierowych miastach" i zdecydowanie bardziej przykuł tam moją uwagę.

Jest jeszcze jeden zasadniczy powód, dla którego powieść mnie nie porwała, a po jej zakończeniu poczułam raczej ulgę niż zachwyt czy też smutek z powodu jej ukończenia, a mianowicie: niezwykle wkurzający bohaterowie. Tak naprawdę polubiłam tylko Lindsay, choć jej zachowanie przy DC było naprawdę denerwujące. Colina w kilku słowach zdążyłam przedstawić już wcześniej. Można by rzec, że to życiowy nieudacznik i ciamajda, który nie potrafi odnaleźć w sobie źródła wszelkich niepowodzeń i uparcie, wręcz na siłę, jak głupi osioł, pragnie udowodnić innym, że matematyka da mu odpowiedzi na jego durne pytanie. Prawdopodobnie gdyby choć przez chwilę pomyślał o tym, jak idiotyczne jest jego zachowanie, może nie musiałby nigdzie wyjeżdżać...? Hassan został przedstawiony jako Arab, który pragnie robić wszystko zgodnie z prawami swojej religii (przynajmniej na samym początku powieści), nawet nie chce okłamać swojej mamy, natomiast zaledwie paręnaście dni później daje się porwać rwącej rzece nastoletniej głupoty i zupełnie zapomina o tym, co przyrzekał samemu sobie. Dodatkowo raziła mnie wulgarność wypowiedzi włożona w jego usta. Rozumiem, że to powieść młodzieżowa, tylko, że jestem! przedstawicielką młodzieży i nie mogłam zdzierżyć tego okropnego słownictwa! To, co prawdopodobnie miało śmieszyć, strasznie mnie irytowało! Z kolei Katrina, DC i cała reszta to stereotypowe przedstawienie amerykańskich nastolatków. Wiadomo, czego możemy się spodziewać. Jeśli zaś chodzi o Hollis - choć budzi sympatię - w ogóle nie przypomina rodzica, tym bardziej samotnego rodzica wychowującego dziecko, raczej zaganianą pracoholiczkę, która nie ma czasu na poważną rozmowę z córką.

Z przykrością muszę stwierdzić, że "19 razy Katherine" to - do tej pory - najsłabsza książka Greena, jaką udało mi się przeczytać. Nie spełniła moich najśmielszych oczekiwać. Wydawało mi się, że odnajdę odpowiedzi na wszystkie intrygujące mnie pytania, jak chociażby: dlaczego Colin wybierał tylko Katheriny? (Liczyłam na coś bardziej wyjątkowego, niż tylko na zbieg okoliczności i zamiłowanie do tego imienia, a może po prostu nie czytałam uważnie...?) Czy liczba 19 miała coś symbolizować? Dlaczego akurat 19 dziewczyn o tym samym imieniu, a nie 18 albo 20? Jak potoczyło się dalsze życie Colina? (Wiem, co będzie z Hassanem, ale z Colinem...? Powróci do Chicago, zamieszka w Gutshot? Co zrobi w najbliższym czasie? A Lindsay?) Tak wiele pytań bez odpowiedzi.

John Green mnie zawiódł. Nie wiem dokładnie, jak określić to, czego mi w "19 razy Katherine" zabrakło, ale z całą pewnością było to coś wielkiego i ważnego. "Papierowe miasta" i "Szukając Alaski" mną zawładnęły. Były wspaniałe! Dawały nowe spojrzenie na świat. Przekazywały wartości. "19 razy Katherine" tak naprawdę niczego nowego do mojego życia nie wniosła...

Jeśli nie czytaliście jeszcze żadnej powieści Greena, proszę was, nie zaczynajcie od "19 razy Katherine". Spróbujcie od wcześniejszych pozycji, które na pewno wam się spodobają! Jeśli jesteście fanami i koniecznie musicie przeczytać tę powieść, zachęcam do lektury, w każdym innym wypadku - odpuśćcie sobie tę powieść. Naprawdę nie zachwyca!

Pozdrawiam, Inka