poniedziałek, 3 lutego 2014

Witaj w klubie

Cześć! Tym razem znowu recenzja filmu. Głównie dlatego, że nie chcę recenzować "Pani Bovary" ani "Zbrodni i kary", które są moimi lekturami. Wolę być wolna od opinii "książek do szkoły". Dlatego ostatnio, mając trochę czasu w weekend (to już ostatni wolny weekend, bo ferie dobiegły, niestety, końca), zdecydowałam się na zrobienie sobie maratonu filmowego. I pomyślałam, że przed rozdaniem Oscarów przydałoby się wyrobić sobie opinię o co najmniej kilku filmach, które otrzymały nominacje, a że widziałam z nich tylko "Grawitację", zdecydowałam się na "Witaj w klubie" z Matthew McConaughey'em w roli głównej. I nie żałuję. Było warto.


Zanim napiszę coś o fabule, muszę wam powiedzieć, że to nie jest prosty ani piękny film; że nie można sobie przejść obok niego ot tak i nic nie powiedzieć, zwłaszcza że to historia, która wydarzyła się naprawdę. Przeczuwałam, że kwestie będą ostre i że reżyser nie pokaże mi cukierkowego obrazu lat 80. XX w. O czym jest ten film? Opowiada on historię Rona Woodroofa, żyjącego z dnia na dzień kanciarza nie stroniącego od kobiet, alkoholu i narkotyków, który pewnego dnia nieoczekiwanie dowiaduje się, że umiera. Diagnoza postawiona przez lekarza brzmi jak wyrok. "To HIV. Zostało panu 30 dni życia. Proszę poukładać swoje sprawy.". I tyle. Kiedy przełamuje się i prosi o pomoc, co nie jest dla niego łatwe, okazuje się, że nie ma leku, który byłby bezpieczny i zatwierdzony przez FDA. Lekarze nie chcą przepisać mu AZT. Doprowadzony do ostateczności Ron postanawia zrobić wszystko, aby przedłużyć swoje życie. Udaje mu się wykiwać śmierć i lekarzy. Kiedy powraca do stanu "użyteczności", decyduje się pomóc ludziom, którzy chorują na AIDS tak jak i on. Zakłada klinikę - "Dallas Buyers Club", w której wydaje im leki, których nie chcą dać im lekarze ani państwo. Pomaga mu chory na AIDS transwestyta, Rayon.


Opinie na temat filmu są podzielone. Nie brakuje w nim mocnych scen, mocnych słów. Nie brakuje też momentów humorystycznych. Osobiście, "Witaj w klubie" podobało mi się. Nawet wzruszyło. To film, który ma szansę na Oscara w kategorii: "najlepszy aktor". Już teraz przyznałabym McConaughey'owi nagrodę. Nie tylko dlatego, że kreacja Rona była powalająca, lecz także dlatego, że aktor się dla tej roli poświęcił. Schudł ponad 17 kilogramów! To robi wrażenie! Poza tym, to kolejny film, w którym Matthew grał na poważnie. Wszyscy pamiętamy go jako słodkiego Steve'a z "Powiedz tak" albo zadziornego Bena z "Jak stracić chłopaka w 10 dni". Tym razem jednak mamy szansę oglądać go w wymagającej, poważnej roli, a nie jako gruchającego do Jennifer lub Kate gołąbka. Myślę, że McConaughey w końcu zerwał z komediami romantycznymi. Również kreacja Rayona wywarła na mnie wrażenie. Nie lubię Jareda Leto. Chyba uprzedziłam się do niego po "Requiem dla snu", kiedy wszystkie dziewczynki krzyczały, że to taki słodziak i do tego jeszcze śpiewa w zespole, ale nie mogę zaprzeczyć, że w "Witaj w klubie" zagrał świetnie. Zresztą jego rola też wymagała poświęcenia. Aktor schudł ponad 13 kilogramów! Nie wiem, czy nagrodzą go Oscarem. Był całkiem wyrazisty i otrzymał już Złotego Globa. Czas pokaże, czy Akademia Filmowa również go doceni. W filmie pojawili się także: Jennifer Garner, Steve Zahn, Denis O'Hare, Griffin Dunne oraz Dallas Roberts. Jednak ich kreacje nie zrobiły na mnie wrażenia. Zniknęli pod świetnie odegranymi rolami Rona i Rayona.



Wspomniałam wcześniej, że film mnie wzruszył. Tym, co mnie najbardziej poruszyło była przemiana Rona. Jasne, nie zmienił się on z dnia na dzień, nie zaczął postrzegać świata inaczej w ciągu kilku sekund, ale odkąd dowiedział się, że jest zarażony wirusem HIV i zdecydował się walczyć o każdym kolejny dzień, bo, jak sam zresztą to powiedział, nie jest gotowy, by umrzeć, ta przemiana zaczęła w nim zachodzić. Ron był homofobem. Nienawidził tego, że choruje na "pedalską chorobę", nie potrafił tego faktu zaakceptować, podobnie jak jego dotychczasowi przyjaciele. W każdym razie, gdy Ron był już na skraju życia i śmierci i udało mu się wrócić do świata żywych, zaczęła w nim zachodzić zmiana. Postanowił pomagać ludziom chorym na AIDS. Założył klub. Zrobił to dobrowolnie. I do tego jego wspólnikiem został transwestyta, którego główny bohater poznał w szpitalu i którym gardził, ale tylko z początku, bo z czasem ich więź się zacieśniła i zostali przyjaciółmi. I kiedy ktoś z kręgu bliskich Rona zmarł, tak bardzo to nim wstrząsnęło, tak mocno to przeżył, że ta przemiana ostatecznie się dokonała. I to duży atut. Pokazać, że człowiek może się zmienić na lepsze i czasem jedno doświadczenie (w tym przypadku można za nie uznać chorobę) może ugruntować zmianę.

"Witaj w klubie" nie jest filmem dla każdego widza. Myślę, że aby go obejrzeć, trzeba naprawdę dojrzeć, podjeść do sprawy na poważnie. Jasne, mamy wątki humorystyczne, ale, jak dla mnie, najważniejszym przekazem była moralność. Cóż jeszcze mogę dodać? "Witaj w klubie" to kolejny film skrojony pod Oscary. Takie produkcje muszą wypadać rewelacyjne, choć nie zawsze się im udaje. Mimo to do filmu nie mam zastrzeżeń. Za fenomenalną grę aktorską McConaughey'a można mu wybaczyć wszystkie niedociągnięcia i błędy, które pojawiały się w filmie. Jeśli jesteście gotowi, obejrzyjcie! Uważam, że warto!

Pozdrawiam, Inka

sobota, 1 lutego 2014

Złodziejka Książek

Cześć! Jestem przekonana, że większość z was słyszała o "Złodziejce Książek" Markusa Zusaka. Miałam okazję przeczytać ją w zeszłym roku i po lekturze byłam wręcz oszołomiona. Tak wielkie wrażenie wywarła na mnie książka Zusaka. Jest to, zdecydowanie, jedna z najlepszych powieści, jeśli nie najlepsza, jakie przeczytałam w swoim życiu i dopiero druga książka, której na portalu LubimyCzytać.pl dałam najwyższą oceną. O tym, że na podstawie książki ma powstać film pisano, zdaje się, dość często i było o tym głośno, a jednak dopiero niedawno, kilka miesięcy przed planowaną premierą, zorientowałam się, że "Złodziejka Książek" naprawdę zostanie przeniesiona na duży ekran. Zafascynowana i oczarowana powieścią Zusaka stwierdziłam, że obejrzę film, choć nie liczyłam na to, by w najmniejszym stopniu dorównał książce. Jak zareagowałam po obejrzeniu filmu? O tym dowiecie się w poniższej recenzji.


"Złodziejka Książek" opowiada historię dziesięcioletniej Liesel Meminger, która wraz z początkiem II wojny światowej trafia do niemieckiej rodziny mieszkającej w pobliżu Monachium. Dziewczynce nie jest łatwo. Podczas podróży do Molching umiera jej brat. Na jego pogrzebie Liesel kradnie swoją pierwszą książkę - "Podręcznik Grabarza". Dzięki niej i nowemu papie - Hansowi Hubermannowi - udaje jej się okryć piękno w czasach naznaczonych piętnem wojny, bólu i cierpienia.

Nie chcę za bardzo rozpisywać się, jeśli chodzi o fabułę. Wydaje mi się, że każdy, kto czytał powieść Zusaka, wie, o czym jest, a ci, którzy zamierzają obejrzeć film, a nie czytali książki, z pewnością lepiej będą się bawić, odbywając podróż wraz z Liesel, niż czytając suche fakty o tym, czego mogą się spodziewać. W pierwszym odczuciu, muszę przyznać, że film jest świetnie zrobiony. Gdybym nie czytała powieści, z pewnością przyznałabym mu ocenę 10/10 i dodała go do ulubionych, jednak książka podnosi poprzeczkę i dlatego ocenę obniżyłam do 9. (Mimo to dodałam go do ulubionych. Nie mogłam się powstrzymać. Film zrobił na mnie naprawdę duże wrażenie. Może nie takie, jak książka, ale zawsze!)



Pierwszym atutem jest, oczywiście, gra aktorska. Kto by się spodziewał, że trzynastoletnia dziewczynka ze znikomym doświadczeniem zagra tak dobrze Liesel Meminger? Muszę przyznać, że Sophie Nélisse spisała się na medal. Nie wiem, dlaczego nie przyznano jej nagrody Critics' Choice. Możliwe, że gdy zobaczę film "Życie Adeli - Rozdział 1 i 2", zrozumiem, dlaczego aktorka grająca tytułową bohaterkę otrzymała tą nagrodę, a inni aktorzy, którzy byli nominowani (m. in. Asa Butterfield i Liam James) zostali odrzuceni. W każdym razie, w filmie pojawili się także: Geoffrey Rush w roli Hansa Hubermanna (Któż nie kojarzy tego australijskiego aktora czterokrotnie nominowanego do Oscara? W tym z jedną wygraną za rolę Davida w filmie "Blask". Albo grającego Hectora Barbossę w "Piratach z Karaibów"? Aktor po raz kolejny świetnie sobie poradził. Widzowie od początku pokochają go w roli papy Liesel.), Emily Watson jako Rosa Hubermann (Oglądając aktorkę w tej roli, trudno byłoby mi zgadnąć, że jest Brytyjką. Tak świetnie radziła sobie z niemieckim akcentem i, w ogóle, odegrała swoją rolę kapitalnie), Ben Schnetzer kreujący postać Maxa Vandenburga (Jeśli internet nie kłamie, ten chłopak ma dopiero 23 lata, niewielkie doświadczenie aktorskie, a w roli Maxa udało mu się mnie oczarować), Nico Liersch w roli Rudy'ego Steinera (Kolejny dzieciak na planie, może niezbyt wyróżniający się ze swoją rolą przyjaciela Liesel, a jednak nie sposób było się nie uśmiechnąć, gdy dla "ukochanej dziewczyny" wskoczył do lodowatej wody, by wyciągnąć z niej należący do Liesel przedmiot, stanowiący dla niej ogromną wartość), Oliver Stokowski jako Alex Steiner, Carina N. Wiese wcielająca się w rolę Barbary Steiner czy też Roger Allam, a raczej jego głos będący narratorem całej opowieści i... Śmiercią.


Kolejnym plusem jest śliczna, nastrajająca melancholijnie i refleksyjnie muzyka skomponowana przez Johna Williamsa. Trudno zresztą się dziwić. John, choć na karku ma już ponad osiemdziesiąt lat, komponował muzykę filmową do wielu znanych i cenionych produkcji. Wśród nich były to między innymi: "Gwiezdne Wojny", "Lista Schindlera", "Indiana Jones", "Wyznania Gejszy", "Czas wojny" czy też "Lincoln". Williams był nominowany do Oscara 39 razy, zaś do Złotego Globu - 18. W obu kategoriach wygrał po 4 statuetki. To robi wrażenie!

Film na sporo plusów. Warto docenić reżysera - Briana Percivala, który oprowadza nas po Niemczech w czasie II wojny światowej. Maluje nam obraz taki, jaki w rzeczywistości był. Ukazuje Żydów wywlekanych ze swoich sklepów na ulice, bitych i upokarzanych, sąsiadów-Niemców, którzy nie reagują w takich sytuacjach, bo są zastraszani przez system, a jednak, mimo to znajduje się jeden człowiek - Hans (no i jego rodzina) - który pomaga Żydowi i ukrywa go u siebie w piwnicy. Pokazuje zburzone po bombardowaniu Molching. Nie ukrywa niczego... 


Jest jedna rzecz, która mi się nie podobała. Sceny z "kradnięciem" nie były ani ekscytujące, ani tak niebezpieczne, jak przedstawiano je w książce. W ogóle były jakieś takie nijakie. Przyznam, że byłam nimi zawiedziona...

Film niesie z sobą przesłanki moralne. Ma on widza uwrażliwić. Pokazać, jak wojna niszczy to, co piękne, to, co kochamy. "Złodziejka Książek" jest pozycją wartościową, godną zobaczenia na dużym ekranie. Jest opowieścią piękną, zarazem szczęśliwą i smutną, głęboką, przejmującą, zachwycającą, urzekającą, zachęcającą do refleksji, wzruszającą i nie wiem, jakich jeszcze epitetów musiałabym użyć. Oczywiście, książka jest o niebo lepsza i zanim obejrzycie film, polecam wam jej przeczytanie. Jestem przekonana, że nie poczujecie się zawiedzeni! Jeśli jednak wolicie się wstrzymać, obejrzyjcie "Złodziejkę Książek" - będzie to przedsmak przed lekturą! Spotkałam się z wieloma opiniami, że film nie dorównuje książce i faktycznie - nie jest taki sam, nawet w połowie nie zachwyca tak jak powieść Zusaka - a jednak, poruszył mnie, spodobał mi się i choć nie ma porównania z książką, to warto go zobaczyć!

„Powiadają, że wojna jest najlepszą przyjaciółką śmierci. Ja mam inne zdanie na ten temat. Dla mnie wojna jest jak nowy szef, który oczekuje niemożliwego. Stoi ci nad głową i powtarza do znudzenia: "Zrób to, zrób to". Więc pracujesz coraz ciężej. Robisz, co ci każą. Ale szef nigdy ci nie dziękuje. Żąda coraz większych wysiłków.”

Polecam serdecznie!

Pozdrawiam, Inka